Zrodlo: www.gazeta.pl

Portret Kazimierza Kutza
 

Aleksandra Klich (25-01-02 17:02)

Reportaż Aleksandry Klich o jednym z najsłynniejszych polskich reżyserów

Kutz (rocznik 1929) pamięta z dzieciństwa kilka scen. W każdej występuje on - kilkunastoletni chłopiec i mężczyźni w mundurach. W trzech scenach mają mundury niemieckie, w jednej - rosyjskie.

Scena pierwsza: Dziewczynka

Na podwórku w Szopienicach, tuż obok nasypu kolejowego, w szmacianą piłkę gra kilku chłopców. Wśród nich jest szczupły szatyn z odstającymi uszami. Widać, jak dzieci otwierają usta, ale nie słychać krzyków - zagłusza je łoskot przejeżdżającego pociągu.

Nagle chłopcy przestają grać: koło dziury w płocie podwórka leży dziewczynka, ktoś pewnie wypchnął ją z wagonu. Z odległości kilkunastu metrów Chłopiec widzi rozczochrane, ciemne włosy i przerażone oczy. Zanim dziecku udaje się wstać, otwiera się brama prowadząca na ulicę. Żołnierz w czarnym mundurze chwyta dziewczynkę w pasie. Łoskot pociągu mknącego w stronę Oświęcimia milknie.

Scena druga: Ojciec

Chłopiec z odstającymi uszami stoi pod odrapaną ścianą. Nad tłumem ludzi szubienica - na niej wisi mężczyzna. Obok niego żołnierze w ciemnych mundurach. Chłopiec patrzy w bok: stoi tam kilkudziesięciu mężczyzn w marynarkach i kapeluszach. Jeden z nich (drobny, lekko szpakowaty) to ojciec Chłopca. Przez chwilę patrzą na siebie. Ojciec daje znak głową, Chłopiec odrywa się od ściany i zaczyna biec. Zdyszany wpada do sieni, otwiera drzwi mieszkania. Na niskim stołku siedzi kobieta. Podnosi głowę. Ma szarą, zmęczoną twarz, po której płyną łzy. - Łociec żyją - krzyczy. Kobieta wstaje, przytula Chłopca.

Scena trzecia: Ania

Szopienice 1945. Szczupła blondynka z długim warkoczem niesie wiadro. Idzie wzdłuż torów kolejowych. Nagle ze stojącego pociągu wyskakuje kilku mężczyzn w rosyjskich mundurach. Dziewczyna przyspiesza, chce ich minąć. Wyrywają jej wiadro, jeden chwyta ją za ręce, drugi za nogi. Wrzaski zagłuszają jej wołanie o pomoc. Unoszą ją, biegną w stronę pociągu.

Kilka dni później chłopiec z odstającymi uszami widzi dziewczynę na ulicy. Z daleka wygląda na starszą kobietę: przygarbiona, z szarą twarzą, mówi coś do siebie. Chłopiec odwraca się.


Scena czwarta: Brat

Słoneczny majowy poranek 1945 r. Ulicą idzie młody mężczyzna w długim, wojskowym płaszczu Wehrmachtu. Ma zarośniętą twarz. Nie rozgląda się. Wchodzi do jednego z domów z czerwonej cegły. Przy stole dwaj Chłopcy, Matka i Ojciec. Jedzą. Na widok przybysza podrywają się. On idzie w stronę kobiety. - Mamo ... - mówi i milknie. - Synku, żyjesz...

Mężczyzna podchodzi do Ojca, potem do Chłopców. Ściąga płaszcz, kładzie na krześle i wchodzi do małego pokoju. Zamyka za sobą drzwi.


Z lewej - ołów, z prawej - cynk

Matka, Anastazja Kuc z domu Kamińska rodem z Bojszów (dziś to jedna z najbogatszych gmin w Polsce), pod koniec życia mawiała, że drugie z pięciorga jej dzieci urodziło się w czepku. Kazik to szczęściarz. Do niego los zawsze się uśmiechał.

Po pierwsze: Niemcy nie wzięli go do Wehrmachtu (zabrakło mu dwóch lat do dorosłości), więc nie zginął pod Stalingradem ani nie zwariował.

Po drugie: nie poszedł na kopalnię ani na kolej, tylko do gimnazjum w Mysłowicach.

Po trzecie: zawsze był zdrowy jak rydz.

Ale w 1929 r. - kiedy Kazik się urodził - nic nie zapowiada tego szczęścia. W domu w starych polskich Szopienicach - niedaleko miejsca, gdzie spotykają się trzy granice: polska, niemiecka i rosyjska - nie przelewa się. Matka pilnuje dzieci, ojciec - kolejarz, zarabia tyle, że starcza na jedzenie (bez mięsa), czynsz i skromne ubranie (dla najstarszych, młodsze noszą rzeczy używane).

Małe Kuce (gdy po latach Kazimierz wróci do rodowego nazwiska Kutz, które rodzina nosiła w XIX wieku, usłyszy, że snobuje się na niemieckość) bawią się na podwórku między torami kolejowymi. Grają w piłkę i biją się z chłopcami "z przodka" (gdy Kazik ma kilka lat, rodzice przenoszą się ze starych Szopienic, czyli "przodka", do nowych, na tzw. "zadek"). Z jednej strony widać hutę cynku, z drugiej hutę ołowiu. Od cynku wieje na niebiesko, od ołowiu na biało. (- Długi czas nie wiedziałem, że powietrze jest bezbarwne - powie po latach Kutz.)

Kilkanaście metrów od domu płynie czarna maź. To Rawa. Rawą sunie muł z kopalń. - Rawa wpada do Przemszy, Przemsza do Wisły, a Wisła przepływa przez Warszawę. ("Zawsze, gdy piję wodę, myślę o tej zasranej rzece" - opowiadał Kutz Januszowi Kijowskiemu, realizatorowi filmu dokumentalnego "Śląsk Kazimierza Kutza".)

Pachnie siarką z hut, zalewajką (żur na wodzie, w której gotowano ziemniaki) i wodzionką (chleb z czosnkiem, zalany wodą). W niedziele wodzionkę i zalewajkę wypiera zapach karminadli (mielonych kotletów). W święto zalatuje grochówką, w Boże Narodzenie - siemieniotką (zupa z siemienia lnianego, Kazik jej nie znosi).

W domu panuje matriarchat. Matka liczy pieniądze i wychowuje dzieci (na wszystko im pozwala, byle chodziły do kościoła i czytały książki). Ojciec - w młodości gimnastyk i powstaniec śląski - z kolegami-powstańcami gra w skata i pije wódkę. Jest po śląsku dupowaty (- Ta dupowatość gubi Ślązaków - denerwuje się Kazimierz Kutz). W domu słucha żony. Gdy ona każe jemu, prostemu kolejarzowi od przybijania podkładek pod koła pociągu, zostać dyżurnym ruchu, zostaje nim (synowie nauczyli go alfabetu Morse'a). W 1945 r. wreszcie zaczyna przynosić do domu godziwe pieniądze: 210 złotych. Od tej pory grochówka u Kuców była nie tylko w święta.

- Matka biła ojca na głowę inteligencją. Myślała za niego. On nie przeczytał w życiu chyba żadnej książki. Niczego mnie nie nauczył - mówi Kutz. - Wszystko jej zawdzięczam.

Kilkadziesiąt lat później, w 1959 r., Franciszek Kuc zasnął na śląskiej premierze "Krzyża Walecznych" - pierwszego filmu syna.

Kazimierz Kutz zapytał matkę: - Gdzieś ty go znalazła, tego Franka?

- Och, spotkaliśmy się w "Sokole"- zarumieniła się. - Był taki biedny, taki niezaradny blondynek. Ale zdolny gimnastyk. Trochę z litości go wzięłam.

Rodzina spotyka się u Kuców w niedzielę po sumie. Starsi rozmawiają, młodsi grają w szachy. Są siostry i bracia matki (kulturalni, oczytani), przychodzi też Euzebin Kuc, dwunasty i najmłodszy brat ojca (lutował kadzie w hucie "Utheman"). 15 października, w dzień św. Jadwigi, odwiedza Kuców wujek Johan (były powstaniec śląski, teraz właściciel dobrze prosperującego warsztatu samochodowego w Katowicach) i jego żona Gustla. - Mosz złotówka - mówi wujek Johan, wręczając Kazikowi monetę.

Przychodzi też starka, czyli matka mamy Kazika. Wszyscy się jej boją. Anna Kamińska z Bojszów codziennie goni dzieci na mszę. Modli się i krzyczy, gdy coś jej się nie podoba.



- Przed wojną było życie w harmonii i równowadze - mówi Kutz. - Mężczyźni szli do pracy, kobiety z dziećmi na nich czekały. Wszystko w tym świecie miało swoje miejsce: urodziny, życie i śmierć.

Nienawidzę Śląska

Ten świat rozpadł się, gdy Kazik miał 10 lat. Od 1939 r. szybko dorasta: najpierw na jego oczach piorun zabija kilkuletniego kuzyna, potem widzi małą Żydówkę wyrzuconą z transportu do Oświęcimia.

Za kilka miesięcy ojciec cudem ocaleje z egzekucji urządzonej przez Niemców. Powieszą tylko jednego, dla przykładu, uznając, że wystarczy poniżyć powstańców strachem.

Brata Henryka i kuzyna Bolka, księdza przed prymicją, wezmą do wojska na front wschodni. Chyba na złość, bo zwykle nie biorą dzieci i wnuków niepewnych światopoglądowo powstańców.

W 1945 r. koleżankę z Szopienic - śliczną blondynkę z długim warkoczem - gwałcą rosyjscy żołnierze. Kutz: - Zobaczyłem, jak w ciągu jednego dnia człowiekowi można zabrać całe piękno i 20 lat życia.

Kuzyn Bolek nie wróci z frontu - zginie pod Kurskiem. Ciężko rannego, nieprzytomnego brata Henryka wyniesie z pola bitwy znajomy Ślązak. Henryk wróci z rosyjskiej niewoli w 1945 r. i zostanie ślusarzem. Zamieszka u rodziców, a po pracy będzie zamykał się w swoim pokoju i czytał książki. Kazimierz Kutz:- Takiemu jak on nie pozostanie nic innego, jak zostać filozofem.

Ślusarz Henryk Kuc tworzy zawikłany system filozoficzny. Jest w nim więcej zła niż dobra, więcej nocy niż dnia. Lekarze nie pozostawią złudzeń: schizofrenia - skutek psychicznych i fizycznych urazów doznanych podczas wojny.

Podczas wojny matka od nieszczęść sowieje na swoim zydelku (- Sowieje, wie Pani, martwi się, siwieje tak ...). Kazik biega na zakupy. Zna ceny chleba, margaryny, ziemniaków, kaszy. Matka rodzi kolejną córkę, Kazik sprząta.

Kutz: - Kupa nieszczęścia. Wszystko psiało, marnowało się, rozpadało.

Kilkunastoletni Kutz ucieka przed codziennością w książki: myszkuje w biblioteczce swojego przyjaciela z Szopienic - Władysława Olgierda Ślesickiego (zostanie konserwatorem zabytków, profesorem na krakowskiej ASP), czyta Boya i Tołstoja. O Stendhalu rozmawia z najbliższymi przyjaciółmi z Szopienic - Hilarym Krzysztofiakiem (kiedyś będzie malarzem, umrze w Berlinie), jego bratem Andrzejem (inżynier, zamieszka w Niemczech) i Holdkiem, zwanym Kanoldem, czyli Bolkiem Barą (zostanie lekarzem w Bawarii).

W zielonej altance niedaleko domu Barów i kilkadziesiąt metrów od domu Kuców chłopcy siedzą na podłodze. Rozmawiają po polsku o "Panu Tadeuszu", po niemiecku - o Fauście.

Gdy skończy się wojna, pójdą wszyscy do gimnazjum w Mysłowicach - chłopcy z zielonej altanki zostaną prymusami.

Kazik-gimnazjalista stara się nie patrzeć w okno, przez które widać ulicę. Idą nią przygarbieni mężczyźni w wytartych ubraniach. Chude kobiety pchają przed sobą stare dziecinne wózki. W oddali dymią hałdy. - Narastała we mnie niechęć do Śląska. Kilka lat po wojnie, pod koniec gimnazjum nienawidziłem go - mówi Kutz. - Śląsk wydawał mi się ohydny, taki pochylony, zmuzułmaniony, zdolny znieść każdą obelgę i każde poniżenie.


Zamszowe marynarki i kilo łoju

1949 rok. Kutz miał 20 lat, gdy pociąg z Szopienic wiózł go do Łodzi, do Szkoły Filmowej. Kazik nie wyjrzał przez okno. Wolał myśleć o tym, co go czeka.

W szkole zaprzyjaźnił się z przybyszem z Kresów Januszem Morgensternem zwanym Kubą, poznał przyszłych wybitnych filmowców - Andrzeja Wajdę, Jana Łomnickiego, Janusza Weycherta. Biegał na zajęcia do Antoniego Bohdziewicza (przed wojną asystenta René Claire'a) i pięknej Stefanii Skwarczyńskiej od teorii dramatu. Przez pięć lat oglądał filmy - podziwiał realistyczne obrazy Eisensteina, marzył, by budować napięcie jak Bresson. Do domu w Szopienicach przyjeżdżał dwa razy w roku. Szlifował polski - chciał pozbyć się śląskiej intonacji.

Ale kompleksów trudno się pozbyć. Tym bardziej że tamci chodzili w krawatach i zamszowych marynarkach, a z domu dostawali paczki z wędlinami i słodyczami. Jemu matka przysyłała kilo łoju, smalec i warkocz czosnku.

W 1954 r. został asystentem Wajdy na planie "Pokolenia".

- Niezwykła była ta jego odmienność - mówi Wajda. - Polskie kino było od początku kinem inteligentów, a Kutz przyszedł z zupełnie innego środowiska, robotniczego. Był inny, ale w sposób naturalny stał się członkiem polskiej szkoły filmowej i wniósł w nią nowego ducha, właśnie tę swoją odmienność.

Dwa lata później Kutz trafia na plan "Kanału". Zostaje pierwszym asystentem Wajdy i gra powstańca - jedną z epizodycznych ról.

Na taśmie sprzed 44 lat szczupły chłopiec o lekko odstających uszach i rozwichrzonej czuprynie siedzi pod ścianą zniszczonego domu. Chłopak umiera, trafiony niemiecką kulą. W jego oczach nie ma przerażenia. Jest dystans i zdziwienie.


Elżbieta Baniewicz, teatrolog, napisała w "Z dołu widać inaczej", artystycznej biografii Kutza: "W sposób symboliczny scena ta oddała sytuację samego reżysera, który biorąc czynny udział w pokoleniowej przygodzie zwanej szkołą polską, zachowywał dystans w stosunku do poczynań kolegów. To, co wytopił w tyglu inteligenckich obrachunków, miało własny smak, osobną jakość".

Krzyż Walecznych dla zwykłych ludzi

Dwa lata po kolaudacji "Kanału" niespełna 30-letni Kutz kręci swój pierwszy film - "Krzyż Walecznych". Film jest inny od tego, co robią wówczas jego koledzy z Filmówki. Składa się z trzech nowel, do których scenariusz napisał Józef Hen. Bohaterem pierwszej jest polski żołnierz, który po zakończeniu II wojny światowej wraca do rodzinnej wsi i zastaje w niej pusty dom; drugiej - niemiecki owczarek, morderca wytresowany tak, by zabijał więźniów w obozie w Oświęcimiu, na którego natykają się polscy żołnierze; trzeciej - wdowa po bohaterskim kapitanie, którą jego koledzy chcą namaścić na strażniczkę pamięci po poległym mężu.

Film jest niezwykły, bo nie kultywuje bohaterskiej tradycji walki o wolność, ale mówi o zwykłych ludziach: ich rozczarowaniach (żołnierz chciał opowiedzieć rodzinie o bohaterskich wyczynach), tęsknotach (wdowa marzy o nowym mężu), wątpliwościach (żołnierze wiedzą, że powinni zastrzelić psa, ale litują się nad bezbronnym zwierzęciem).

Aleksander Jackiewicz, krytyk i historyk filmu: - To pierwszy plebejski film polskiego reżysera.

Jerzy Markuszewski, reżyser, twórca Studenckiego Teatru Satyryków: - "Krzyż Walecznych" zrobił na mnie wielkie wrażenie. W trzeciej noweli zagrał Zbyszek Cybulski. Po "Popiele i diamencie" to był akt odwagi - zaproponować Cybulskiemu rolę, bo na Zbyszka spadło całe odium niechęci władzy do filmu Wajdy. A Kutz walczył o to, by Cybulski mógł u niego zagrać. To mi zaimponowało.

Kutz zgarnął Syrenkę Warszawską (nagrodę Klubu Krytyki Filmowej). Bolesław Michałek, pierwszy krytyk Rzeczpospolitej, zachwycał się realizmem filmu i charakterystyką postaci. O jego bohaterach pisał: "To ludzie, których reżyser nie tylko poznał i podpatrzył, ale których po prostu lubi. I dlatego potrafił ich wyposażyć w prawdziwe człowieczeństwo".


Reżyser znosi kwadratowe jajo

W czasie, gdy Michałek pisał te słowa, Kutz kręcił już kolejny swój film; z jego powodu na długo miał stracić życzliwość krytyki. "Nikt nie woła" z 1960 r. stał się skandalem artystycznym i obyczajowym. Bożek (którego grał Henryk Boukołowski) ucieka przed zemstą kolegów z podziemia. Postąpił inaczej niż Maciek z "Popiołu i diamentu" - nie wykonał rozkazu, nie zginął dla idei. Wybrał życie. Ale nie dystans wobec romantycznej szkoły polskiej wywołał skandal, tylko forma, w jakiej film zrealizowano. Operator Jerzy Wójcik stworzył malarski obraz przeżyć chłopca. Krytykę raziły długie ujęcia, atmosfera zagęszczenia (później znawcy powiedzą, że klimat jest jak z filmów Antonioniego) i nagie ciała dwojga bohaterów wypełniające w ostatnich scenach cały ekran.

- To było bardzo trudne zadanie, trochę szaleństwo, trochę epifania. Byłem jak pies spuszczony z łańcucha, ale z nieprawdopodobnie precyzyjnym pomysłem. Wiedziałem, że muszę znieść kwadratowe jajo - wspomina Kutz.

Podczas kręcenia filmu leżał i myślał, rzadziej siedział, bardzo rzadko chodził.

- Tak lał się przez palce. Wiecznie rozleniwiony - wspomina Henryk Boukołowski.

Boukołowskiemu partnerowała Zofia Marcinkowska. Podczas przerw w kręceniu zapadała w letarg. "Nic do mnie nie mów" - kładła palec na wargach i patrzyła gdzieś w niebo.

Kutz: - Była naturalnie piękna, ale na potrzeby filmu dodatkowo wymyśliliśmy ją, wyciągnęliśmy z niej wszystko, co było potrzebne. Wykreowaliśmy ją. Widziałem, że z nią jest coś nie tak: jakby przeżywała na planie prawdziwą miłość. Ale byłem zadowolony. Promieniowała jakąś niezwykłą energią; to mi było potrzebne.

W recenzjach po premierze powtarzały się te same zarzuty: niezrozumiały, chory, zdegenerowany, niedobry film.

Jerzy Markuszewski był na premierze "Nikt nie woła": - Ostry eksperyment, tego się zupełnie nie spodziewano. Publiczność nie była zachwycona, Kutz - rozczarowany, że się nie poznano na filmie.

Kutz: - Tym filmem zamanifestowałem, że jestem wolny; poszedłem na całość. I choć doznałem wielkiego poniżenia, nie żałuję, bo wiedziałem, że musiałem pierdnąć od siebie i rozwalić wszystko. Musiałem powiedzieć: jestem taki właśnie i robię to, czego nikt inny nie robił. Po to się uczyłem. To było moje artystyczne być albo nie być.

Po Marcinkowskiej pozostało wspomnienie niezwykłej jasności (na widok jej białej karnacji i jasnych włosów Henryk Tomaszewski krzyknął: "Bielizna idzie!") i legenda. Kilka lat po premierze ciała aktorki i jej kochanka, obiecującego aktora Zbigniewa Wójcika, znaleziono w krakowskim mieszkaniu. Kurki w piecyku gazowym były odkręcone.

Kutz tłumaczył Elżbiecie Baniewicz: "Wszedłem w osobowość Zosi zbyt daleko, poza dopuszczalną granicę, i zrozumiałem - też zbyt późno - że mogłem ją nawet okaleczyć. Przeraziłem się władzy reżysera, jego możliwości manipulowania drugim człowiekiem. Do dziś dręczy mnie sumienie, czy nie przyczyniłem się do tej tragedii".

Markuszewski: - To nie miało nic wspólnego z filmem. Marcinkowska kochała Wójcika, który ostro pił. Gdy pewnego dnia przyszedł pijany i zabrał się do bicia, popchnęła go, a on uderzył głową w kant zlewozmywaka. Myślała, że go zabiła, więc napisała list ("Nie mogę bez niego żyć") i odkręciła kurki. Umarła wcześniej od niego.


Jak na Ślązaka strasznie lubiłem żyć

Po "Nikt nie woła" Kutz obojętnieje na obelgi krytyków i żądania cenzorów. Zbulwersowany Krzysztof Teodor Toeplitz pyta po premierze "Ktokolwiek wie": "Dlaczego państwowy widz musi znosić fanaberie małego Kazia?"

30-letni reżyser niezrażony kręci kolejne filmy. Cenzor żąda wycięcia sceny? Nie ma problemu, wycinamy. Wyrzuca fragmenty taśmy do kosza w montażowni, ale cierpi krótko. - Cenzura jest i będzie - myśli. - A film nie może przecież leżeć na półce.

Cenzor uczy oszczędności. Kutz wyrzuca przegadane komentarze, długie statyczne obrazy. Woli dopieścić szczegół. Kręci znakomitych "Ludzi z pociągu" (według opowiadania Mariana Brandysa), "Milczenie" (ekranizację powieści swego niewidomego przyjaciela Jerzego Szczygła), parareporterskie "Ktokolwiek wie...", "Upał" (sfilmowany Kabaret Starszych Panów) i nieudane "Tarpany": - Wolałbym ich już nie oglądać - przyznaje.

Między filmami bawi się. - Jak na Ślązaka, strasznie lubiłem żyć - przyznaje po latach.

Dawny kolega: - To był rozrabiaka. Utalentowany, trochę szalony. Chwycił wiatr w żagle, bo wiedział już, jak robić filmy. Raz lepsze, raz gorsze, ale filmy. Wielu z nas było już koło czterdziestki, a nie wiedzieliśmy tego, co wiedział Kutz.

Ewa Morelle, aktorka, żona Wojciecha Frykowskiego, który zginął razem z Sharon Tate w jej willi, pamięta czarującego młodego mężczyznę z wiecznie sterczącą czupryną. - Człowiek przedwojenny, z zasadami wyniesionymi ze Śląska.

Dziewczyny go lubią, ale mało która wiąże się z nim na dłużej.

U Mariana Brandysa Kutz poznaje Jerzego Markuszewskiego. W 1965 r. Kutz zostaje ojcem chrzestnym syna Markuszewskiego, Maćka (matką chrzestna była Halina Mikołajska). Na spotkaniach przy wódce Kutz opowiada anegdoty po śląsku. Zaśmiewają się, powtarzając do znudzenia "Na banhofie pizła trzecia", co w wolnym tłumaczeniu znaczy: "Na dworcowym wybiła godzina trzecia". Kutz czyta głośno fragmenty "Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny" Janoscha. Ze śmiechu spadają z tapczanu.

Tadeusz Konwicki na prośbę Elżbiety Baniewicz, autorki biografii Kutza, wspominał na początku lat 90.: "Kazio Kutz, pieszczoszek, beniaminek, ulubieniec zespołu (...) mógł wybierać spośród wielu możliwości".

Jerzy Markuszewski: - Wszyscy go uwielbiali. Był taki uzdolniony, a do tego inteligentny, towarzyski.

W połowie lat 60. nikt się jeszcze nie domyśla, że już niedługo w Warszawie po Kazimierzu Kutzu zostaną tylko ślady - ulubiony kącik w mieszkaniu Stanisława Dygata i Kaliny Jędrusik, krzesło w SPATIF-ie, szklanka na wódkę. - Jeszcze chwila, a rozbiję sobie mordę o swoje dolce vita - zapowiada Kutz.

Nikt nie bierze tych pogróżek na poważnie.

W 1967 r. przyjeżdża do Warszawy brat Henryk. - Zbieraj się, wracamy - mówi. Kutz pakuje walizkę i wyjeżdża do Tychów, gdzie mieszka brat. - Mój brat był normalnym schizofrenikiem, ale był mądrzejszy ode mnie o sto lat - mówi Kutz. - To on mnie uratował z tej warszawskiej kotłowaniny. Bez niego zostałbym pijaczkiem w SPATiF-ie.

 

ciag dalszy