Zrodlo: www.gazeta.pl
Kilka dni później chłopiec z odstającymi uszami widzi dziewczynę na ulicy.
Z daleka wygląda na starszą kobietę: przygarbiona, z szarą twarzą, mówi coś do
siebie. Chłopiec odwraca się.
Mężczyzna podchodzi do Ojca, potem do Chłopców. Ściąga płaszcz, kładzie
na krześle i wchodzi do małego pokoju. Zamyka za sobą drzwi.
Po pierwsze: Niemcy nie wzięli go do Wehrmachtu (zabrakło mu dwóch lat do
dorosłości), więc nie zginął pod Stalingradem ani nie zwariował.
Po drugie: nie poszedł na kopalnię ani na kolej, tylko do gimnazjum w
Mysłowicach.
Po trzecie: zawsze był zdrowy jak rydz.
Ale w 1929 r. - kiedy Kazik się urodził - nic nie zapowiada tego
szczęścia. W domu w starych polskich Szopienicach - niedaleko miejsca, gdzie
spotykają się trzy granice: polska, niemiecka i rosyjska - nie przelewa się.
Matka pilnuje dzieci, ojciec - kolejarz, zarabia tyle, że starcza na jedzenie (bez
mięsa), czynsz i skromne ubranie (dla najstarszych, młodsze noszą rzeczy używane).
Małe Kuce (gdy po latach Kazimierz wróci do rodowego nazwiska Kutz, które
rodzina nosiła w XIX wieku, usłyszy, że snobuje się na niemieckość) bawią się na
podwórku między torami kolejowymi. Grają w piłkę i biją się z chłopcami "z
przodka" (gdy Kazik ma kilka lat, rodzice przenoszą się ze starych Szopienic,
czyli "przodka", do nowych, na tzw. "zadek"). Z jednej strony widać hutę cynku,
z drugiej hutę ołowiu. Od cynku wieje na niebiesko, od ołowiu na biało. (- Długi
czas nie wiedziałem, że powietrze jest bezbarwne - powie po latach Kutz.)
Kilkanaście metrów od domu płynie czarna maź. To Rawa. Rawą sunie muł z
kopalń. - Rawa wpada do Przemszy, Przemsza do Wisły, a Wisła przepływa przez
Warszawę. ("Zawsze, gdy piję wodę, myślę o tej zasranej rzece" - opowiadał Kutz
Januszowi Kijowskiemu, realizatorowi filmu dokumentalnego "Śląsk Kazimierza
Kutza".)
Pachnie siarką z hut, zalewajką (żur na wodzie, w której gotowano
ziemniaki) i wodzionką (chleb z czosnkiem, zalany wodą). W niedziele wodzionkę i
zalewajkę wypiera zapach karminadli (mielonych kotletów). W święto zalatuje
grochówką, w Boże Narodzenie - siemieniotką (zupa z siemienia lnianego, Kazik
jej nie znosi).
W domu panuje matriarchat. Matka liczy pieniądze i wychowuje dzieci (na
wszystko im pozwala, byle chodziły do kościoła i czytały książki). Ojciec - w
młodości gimnastyk i powstaniec śląski - z kolegami-powstańcami gra w skata i
pije wódkę. Jest po śląsku dupowaty (- Ta dupowatość gubi Ślązaków - denerwuje
się Kazimierz Kutz). W domu słucha żony. Gdy ona każe jemu, prostemu kolejarzowi
od przybijania podkładek pod koła pociągu, zostać dyżurnym ruchu, zostaje nim (synowie
nauczyli go alfabetu Morse'a). W 1945 r. wreszcie zaczyna przynosić do domu
godziwe pieniądze: 210 złotych. Od tej pory grochówka u Kuców była nie tylko w
święta.
- Matka biła ojca na głowę inteligencją. Myślała za niego. On nie
przeczytał w życiu chyba żadnej książki. Niczego mnie nie nauczył - mówi Kutz. -
Wszystko jej zawdzięczam.
Kilkadziesiąt lat później, w 1959 r., Franciszek Kuc zasnął na śląskiej
premierze "Krzyża Walecznych" - pierwszego filmu syna.
Kazimierz Kutz zapytał matkę: - Gdzieś ty go znalazła, tego Franka?
- Och, spotkaliśmy się w "Sokole"- zarumieniła się. - Był taki biedny,
taki niezaradny blondynek. Ale zdolny gimnastyk. Trochę z litości go wzięłam.
Rodzina spotyka się u Kuców w niedzielę po sumie. Starsi rozmawiają,
młodsi grają w szachy. Są siostry i bracia matki (kulturalni, oczytani),
przychodzi też Euzebin Kuc, dwunasty i najmłodszy brat ojca (lutował kadzie w
hucie "Utheman"). 15 października, w dzień św. Jadwigi, odwiedza Kuców wujek
Johan (były powstaniec śląski, teraz właściciel dobrze prosperującego warsztatu
samochodowego w Katowicach) i jego żona Gustla. - Mosz złotówka - mówi wujek
Johan, wręczając Kazikowi monetę.
Przychodzi też starka, czyli matka mamy Kazika. Wszyscy się jej boją.
Anna Kamińska z Bojszów codziennie goni dzieci na mszę. Modli się i krzyczy, gdy
coś jej się nie podoba.
Za kilka miesięcy ojciec cudem ocaleje z egzekucji urządzonej przez
Niemców. Powieszą tylko jednego, dla przykładu, uznając, że wystarczy poniżyć
powstańców strachem.
Brata Henryka i kuzyna Bolka, księdza przed prymicją, wezmą do wojska na
front wschodni. Chyba na złość, bo zwykle nie biorą dzieci i wnuków niepewnych
światopoglądowo powstańców.
W 1945 r. koleżankę z Szopienic - śliczną blondynkę z długim warkoczem -
gwałcą rosyjscy żołnierze. Kutz: - Zobaczyłem, jak w ciągu jednego dnia
człowiekowi można zabrać całe piękno i 20 lat życia.
Kuzyn Bolek nie wróci z frontu - zginie pod Kurskiem. Ciężko rannego,
nieprzytomnego brata Henryka wyniesie z pola bitwy znajomy Ślązak. Henryk wróci
z rosyjskiej niewoli w 1945 r. i zostanie ślusarzem. Zamieszka u rodziców, a po
pracy będzie zamykał się w swoim pokoju i czytał książki. Kazimierz Kutz:-
Takiemu jak on nie pozostanie nic innego, jak zostać filozofem.
Ślusarz Henryk Kuc tworzy zawikłany system filozoficzny. Jest w nim
więcej zła niż dobra, więcej nocy niż dnia. Lekarze nie pozostawią złudzeń:
schizofrenia - skutek psychicznych i fizycznych urazów doznanych podczas wojny.
Podczas wojny matka od nieszczęść sowieje na swoim zydelku (- Sowieje,
wie Pani, martwi się, siwieje tak ...). Kazik biega na zakupy. Zna ceny chleba,
margaryny, ziemniaków, kaszy. Matka rodzi kolejną córkę, Kazik sprząta.
Kutz: - Kupa nieszczęścia. Wszystko psiało, marnowało się, rozpadało.
Kilkunastoletni Kutz ucieka przed codziennością w książki: myszkuje w
biblioteczce swojego przyjaciela z Szopienic - Władysława Olgierda Ślesickiego (zostanie
konserwatorem zabytków, profesorem na krakowskiej ASP), czyta Boya i Tołstoja. O
Stendhalu rozmawia z najbliższymi przyjaciółmi z Szopienic - Hilarym
Krzysztofiakiem (kiedyś będzie malarzem, umrze w Berlinie), jego bratem
Andrzejem (inżynier, zamieszka w Niemczech) i Holdkiem, zwanym Kanoldem, czyli
Bolkiem Barą (zostanie lekarzem w Bawarii).
W zielonej altance niedaleko domu Barów i kilkadziesiąt metrów od domu
Kuców chłopcy siedzą na podłodze. Rozmawiają po polsku o "Panu Tadeuszu", po
niemiecku - o Fauście.
Gdy skończy się wojna, pójdą wszyscy do gimnazjum w Mysłowicach - chłopcy
z zielonej altanki zostaną prymusami.
Kazik-gimnazjalista stara się nie patrzeć w okno, przez które widać ulicę.
Idą nią przygarbieni mężczyźni w wytartych ubraniach. Chude kobiety pchają przed
sobą stare dziecinne wózki. W oddali dymią hałdy. - Narastała we mnie niechęć do
Śląska. Kilka lat po wojnie, pod koniec gimnazjum nienawidziłem go - mówi Kutz.
- Śląsk wydawał mi się ohydny, taki pochylony, zmuzułmaniony, zdolny znieść
każdą obelgę i każde poniżenie.
W szkole zaprzyjaźnił się z przybyszem z Kresów Januszem Morgensternem
zwanym Kubą, poznał przyszłych wybitnych filmowców - Andrzeja Wajdę, Jana
Łomnickiego, Janusza Weycherta. Biegał na zajęcia do Antoniego Bohdziewicza (przed
wojną asystenta René Claire'a) i pięknej Stefanii Skwarczyńskiej od teorii
dramatu. Przez pięć lat oglądał filmy - podziwiał realistyczne obrazy
Eisensteina, marzył, by budować napięcie jak Bresson. Do domu w Szopienicach
przyjeżdżał dwa razy w roku. Szlifował polski - chciał pozbyć się śląskiej
intonacji.
Ale kompleksów trudno się pozbyć. Tym bardziej że tamci chodzili w
krawatach i zamszowych marynarkach, a z domu dostawali paczki z wędlinami i
słodyczami. Jemu matka przysyłała kilo łoju, smalec i warkocz czosnku.
W 1954 r. został asystentem Wajdy na planie "Pokolenia".
- Niezwykła była ta jego odmienność - mówi Wajda. - Polskie kino było od
początku kinem inteligentów, a Kutz przyszedł z zupełnie innego środowiska,
robotniczego. Był inny, ale w sposób naturalny stał się członkiem polskiej
szkoły filmowej i wniósł w nią nowego ducha, właśnie tę swoją odmienność.
Dwa lata później Kutz trafia na plan "Kanału". Zostaje pierwszym
asystentem Wajdy i gra powstańca - jedną z epizodycznych ról.
Na taśmie sprzed 44 lat szczupły chłopiec o lekko odstających uszach i
rozwichrzonej czuprynie siedzi pod ścianą zniszczonego domu. Chłopak umiera,
trafiony niemiecką kulą. W jego oczach nie ma przerażenia. Jest dystans i
zdziwienie.
Film jest niezwykły, bo nie kultywuje bohaterskiej tradycji walki o
wolność, ale mówi o zwykłych ludziach: ich rozczarowaniach (żołnierz chciał
opowiedzieć rodzinie o bohaterskich wyczynach), tęsknotach (wdowa marzy o nowym
mężu), wątpliwościach (żołnierze wiedzą, że powinni zastrzelić psa, ale litują
się nad bezbronnym zwierzęciem).
Aleksander Jackiewicz, krytyk i historyk filmu: - To pierwszy plebejski
film polskiego reżysera.
Jerzy Markuszewski, reżyser, twórca Studenckiego Teatru Satyryków: - "Krzyż
Walecznych" zrobił na mnie wielkie wrażenie. W trzeciej noweli zagrał Zbyszek
Cybulski. Po "Popiele i diamencie" to był akt odwagi - zaproponować Cybulskiemu
rolę, bo na Zbyszka spadło całe odium niechęci władzy do filmu Wajdy. A Kutz
walczył o to, by Cybulski mógł u niego zagrać. To mi zaimponowało.
Kutz zgarnął Syrenkę Warszawską (nagrodę Klubu Krytyki Filmowej).
Bolesław Michałek, pierwszy krytyk Rzeczpospolitej, zachwycał się realizmem
filmu i charakterystyką postaci. O jego bohaterach pisał: "To ludzie, których
reżyser nie tylko poznał i podpatrzył, ale których po prostu lubi. I dlatego
potrafił ich wyposażyć w prawdziwe człowieczeństwo".
- To było bardzo trudne zadanie, trochę szaleństwo, trochę epifania.
Byłem jak pies spuszczony z łańcucha, ale z nieprawdopodobnie precyzyjnym
pomysłem. Wiedziałem, że muszę znieść kwadratowe jajo - wspomina Kutz.
Podczas kręcenia filmu leżał i myślał, rzadziej siedział, bardzo rzadko
chodził.
- Tak lał się przez palce. Wiecznie rozleniwiony - wspomina Henryk
Boukołowski.
Boukołowskiemu partnerowała Zofia Marcinkowska. Podczas przerw w kręceniu
zapadała w letarg. "Nic do mnie nie mów" - kładła palec na wargach i patrzyła
gdzieś w niebo.
Kutz: - Była naturalnie piękna, ale na potrzeby filmu dodatkowo
wymyśliliśmy ją, wyciągnęliśmy z niej wszystko, co było potrzebne. Wykreowaliśmy
ją. Widziałem, że z nią jest coś nie tak: jakby przeżywała na planie prawdziwą
miłość. Ale byłem zadowolony. Promieniowała jakąś niezwykłą energią; to mi było
potrzebne.
W recenzjach po premierze powtarzały się te same zarzuty: niezrozumiały,
chory, zdegenerowany, niedobry film.
Jerzy Markuszewski był na premierze "Nikt nie woła": - Ostry eksperyment,
tego się zupełnie nie spodziewano. Publiczność nie była zachwycona, Kutz -
rozczarowany, że się nie poznano na filmie.
Kutz: - Tym filmem zamanifestowałem, że jestem wolny; poszedłem na całość.
I choć doznałem wielkiego poniżenia, nie żałuję, bo wiedziałem, że musiałem
pierdnąć od siebie i rozwalić wszystko. Musiałem powiedzieć: jestem taki właśnie
i robię to, czego nikt inny nie robił. Po to się uczyłem. To było moje
artystyczne być albo nie być.
Po Marcinkowskiej pozostało wspomnienie niezwykłej jasności (na widok jej
białej karnacji i jasnych włosów Henryk Tomaszewski krzyknął: "Bielizna idzie!")
i legenda. Kilka lat po premierze ciała aktorki i jej kochanka, obiecującego
aktora Zbigniewa Wójcika, znaleziono w krakowskim mieszkaniu. Kurki w piecyku
gazowym były odkręcone.
Kutz tłumaczył Elżbiecie Baniewicz: "Wszedłem w osobowość Zosi zbyt
daleko, poza dopuszczalną granicę, i zrozumiałem - też zbyt późno - że mogłem ją
nawet okaleczyć. Przeraziłem się władzy reżysera, jego możliwości manipulowania
drugim człowiekiem. Do dziś dręczy mnie sumienie, czy nie przyczyniłem się do
tej tragedii".
Markuszewski: - To nie miało nic wspólnego z filmem. Marcinkowska kochała
Wójcika, który ostro pił. Gdy pewnego dnia przyszedł pijany i zabrał się do
bicia, popchnęła go, a on uderzył głową w kant zlewozmywaka. Myślała, że go
zabiła, więc napisała list ("Nie mogę bez niego żyć") i odkręciła kurki. Umarła
wcześniej od niego.
30-letni reżyser niezrażony kręci kolejne filmy. Cenzor żąda wycięcia
sceny? Nie ma problemu, wycinamy. Wyrzuca fragmenty taśmy do kosza w montażowni,
ale cierpi krótko. - Cenzura jest i będzie - myśli. - A film nie może przecież
leżeć na półce.
Cenzor uczy oszczędności. Kutz wyrzuca przegadane komentarze, długie
statyczne obrazy. Woli dopieścić szczegół. Kręci znakomitych "Ludzi z pociągu" (według
opowiadania Mariana Brandysa), "Milczenie" (ekranizację powieści swego
niewidomego przyjaciela Jerzego Szczygła), parareporterskie "Ktokolwiek wie...",
"Upał" (sfilmowany Kabaret Starszych Panów) i nieudane "Tarpany": - Wolałbym ich
już nie oglądać - przyznaje.
Między filmami bawi się. - Jak na Ślązaka, strasznie lubiłem żyć -
przyznaje po latach.
Dawny kolega: - To był rozrabiaka. Utalentowany, trochę szalony. Chwycił
wiatr w żagle, bo wiedział już, jak robić filmy. Raz lepsze, raz gorsze, ale
filmy. Wielu z nas było już koło czterdziestki, a nie wiedzieliśmy tego, co
wiedział Kutz.
Ewa Morelle, aktorka, żona Wojciecha Frykowskiego, który zginął razem z
Sharon Tate w jej willi, pamięta czarującego młodego mężczyznę z wiecznie
sterczącą czupryną. - Człowiek przedwojenny, z zasadami wyniesionymi ze Śląska.
Dziewczyny go lubią, ale mało która wiąże się z nim na dłużej.
U Mariana Brandysa Kutz poznaje Jerzego Markuszewskiego. W 1965 r. Kutz
zostaje ojcem chrzestnym syna Markuszewskiego, Maćka (matką chrzestna była
Halina Mikołajska). Na spotkaniach przy wódce Kutz opowiada anegdoty po śląsku.
Zaśmiewają się, powtarzając do znudzenia "Na banhofie pizła trzecia", co w
wolnym tłumaczeniu znaczy: "Na dworcowym wybiła godzina trzecia". Kutz czyta
głośno fragmenty "Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny" Janoscha. Ze
śmiechu spadają z tapczanu.
Tadeusz Konwicki na prośbę Elżbiety Baniewicz, autorki biografii Kutza,
wspominał na początku lat 90.: "Kazio Kutz, pieszczoszek, beniaminek, ulubieniec
zespołu (...) mógł wybierać spośród wielu możliwości".
Jerzy Markuszewski: - Wszyscy go uwielbiali. Był taki uzdolniony, a do
tego inteligentny, towarzyski.
W połowie lat 60. nikt się jeszcze nie domyśla, że już niedługo w
Warszawie po Kazimierzu Kutzu zostaną tylko ślady - ulubiony kącik w mieszkaniu
Stanisława Dygata i Kaliny Jędrusik, krzesło w SPATIF-ie, szklanka na wódkę. -
Jeszcze chwila, a rozbiję sobie mordę o swoje dolce vita - zapowiada Kutz.
Nikt nie bierze tych pogróżek na poważnie.
W 1967 r. przyjeżdża do Warszawy brat Henryk. - Zbieraj się, wracamy -
mówi. Kutz pakuje walizkę i wyjeżdża do Tychów, gdzie mieszka brat. - Mój brat
był normalnym schizofrenikiem, ale był mądrzejszy ode mnie o sto lat - mówi Kutz.
- To on mnie uratował z tej warszawskiej kotłowaniny. Bez niego zostałbym
pijaczkiem w SPATiF-ie.