Awantura o kierownika
Żeby zmienił się system zarządzania produkcją polskich filmów.
Żeby film był sztuką, nie towarem.
Żeby reżyser mógł dogadywać się z pisarzem bez pośrednictwa kierownika
literackiego.
Kutz: "Cały nasz aparat administracyjny (...) nastawiony jest na rzeczy
wymierne, a wymierna jest narracja przez historyjkę, fabułę. Nastawiony jest na
towar, nie na sztukę (...) Najciekawsze pomysły i scenariusze - aby mieć szanse
realizacji - musiały być przeoblekane w opowieści literackie, z przymusową
literacką ględźbą. Szła na to ogromna energia piszących, którzy pomniejszali,
ugrzeczniali ideę i kształt utworu, aby przyoblec wszystko w literaturę do
dobrego czytania".
Tadeusz Konwicki w biografii Kutza: "Niestety, musiałem te słowa odnieść
do siebie, bo z kierowników literackich Kazio znał tylko mnie. To mnie dotknęło,
tym bardziej że właśnie tak bardzo lubiliśmy go wszyscy. (...) Moczarowcy
potrzebowali jakiegoś symbolu w filmie, jakiegoś chrześcijanina skrzywdzonego
przez Żydów. Człowieka z ludu, którego wykończyła, czy uniemożliwiła mu karierę
warszawka. Kazio został przez nich wyniesiony na rękach (...)."
Wypowiedź Konwickiego została opublikowana w pierwszym wydaniu książki
Baniewicz "Z dołu widać inaczej" w 1994 r. Kutz opatrzył ją komentarzem pt. "Po
lekturze": "Tadeusz Konwicki pomylił moją osobę z Bohdanem Porębą. Ponadto
traktuje mnie z uroczą protekcjonalnością, jakbym był jego dawnym kotkiem.
Pomiędzy jego amnezją a spoufaleniem bulgoce żółć, a jej gęste soki galwanizują
stare urazy. (...) Tekst, na który powołuje się Konwicki, był zwyczajnym tekstem
krytykującym obszar scenopisarstwa (...) Konwicki, jak każdy Żmudzin, bywał
zawistny (...)".
Elżbieta Baniewicz tłumaczy: - Przed drukiem pierwszego wydania pokazałam
ostateczną wersję Konwickiemu. Zdziwił się, że pokazałam wcześniej jego
wypowiedź Kutzowi. Wytłumaczyłam mu, że nie mogłam nie pokazać, w końcu bohater
mojej książki jeszcze żyje. Konwicki zdziwił się po raz kolejny: "I on to
przeżył?".
Z kolejnego wydania biografii, kilka lat później, zniknęło zarówno
wspomnienie Konwickiego, jak i komentarz Kutza.
Marta Fik napisała o artykule Kutza z 1968 r. w "Dialogu" (w 1995 r.): "Tekst
ukazał się w trakcie trwającej od kwietnia nagonki na filmowców (...) W dodatku
ukazał się w >Ekranie<, tygodniku niezwykle dla kampanii marcowej zasłużonym.
Trudno uwierzyć, że przedstawiciel cynicznie kopanego środowiska, człowiek
inteligentny i ze wszech miar dojrzały mógł wówczas sądzić, że jego głos
krytyczny (...) że pretensje i uraz, jakie wzbudził, są tylko częścią salonowej
zmowy tak zwanego Księstwa Warszawskiego".
Jerzy Markuszewski: - Pierwszy raz mówię o Kutzu publicznie i mam
wrażenie, że mówię rzeczy bardzo osobiste, może zbyt osobiste. 1968 rok to był
pierwszy moment, gdy pomyślałem, że Kutz jest wielkim reżyserem, ale bardzo
średnim człowiekiem. Dlaczego włączył się do nagonki na środowisko warszawskich
artystów? Nie mam pojęcia. Może czuł się przez kolegów przyblokowany i
postanowił się z nimi rozprawić? Efekt był taki, że pieszczoszka uznano za osobę
nielojalną. Warszawa jest miastem okrutnym - rzadko wybacza zdrady.
Pytam Konwickiego o Kutza. - O tej osobie się wypowiedziałem raz. Była
afera i obrażanie się. Raz wystarczy.
- Kaj my som? - pyta chłopiec.
Scenariusz filmu o losach braci Basistów walczących w drugim powstaniu
śląskim powstał w 1969 r. w dwa tygodnie. Po dwóch latach mieszkania z bratem -
bez pracy, filmu, kobiet. Kutz: - Wypluwałem go z siebie, wyrzucałem z trzewi,
tak jakby świat się kończył.
Kutz jedzie do Warszawy ze scenariuszem pod pachą. - Fajne, ale chyba
wymyślone - nie dowierza komisja scenariuszowa.
Kutz wraca na Śląsk. Idzie do wojewody Jerzego Ziętka: - Wszystko się
zgadza - sapie zwalisty Ziętek, dawny powstaniec. - Ale skąd wy to wszystko
wicie? Wyście som za młodzi, żeby być w powstaniach.
Jest zgoda, może być film. Przez kilka miesięcy Kutz i jego ekipa żyją
między czerwonymi familokami i hałdami na osiedlach Giszowiec i Nikiszowiec.
Kutz wdycha pamiętane z dzieciństwa niebieskie powietrze i rozmawia po śląsku ze
statystami.
- Dużo panu wycięli? - pyta na jednym z pokazów gotowego filmu wzruszony
Witold Lutosławski.
- Jedno zdanie - przyznaje Kutz.
Lutosławski wzdycha: - To oni nic nie zrozumieli z tego filmu.
W filmie podczas jednej z potyczek przyjeżdża piękny rudy porucznik z
Krakowa (Daniel Olbrychski). Chce pomóc powstańcom. Przywozi ze sobą armatę. Po
kilku minutach trafia go niemiecka kula.
Kutz: - Dla przeciętnego Ślązaka kult straceńczy jest śmieszny,
niezrozumiały, głupi. Ślązacy cenią życie i pracę. Dlatego na Śląsku przetrwała
Polska.
Muzykę do "Soli" napisał Wojciech Kilar: - To nie jest film o Śląsku, to
jest film o Polsce - mówi. - Najpiękniejszy ze wszystkich, które powstały.
Absolutnie czysty kryształ.
Kilar uwielbia dwie sceny: w jednej Gabriel (Olgierd Łukaszewicz) ogląda
Polskę przez lunetę z niemieckiej wieży strażniczej, w drugiej - wąską uliczką
biegną powstańcy w białych koszulach. Gdy strzelają do nich Niemcy, koszule
czerwienieją, a mężczyźni padają - wszystko miesza się w oszałamiającej
mieszaninie bieli i czerni.
Kilar: - Ta scena to sfilmowana historia. Śląskość Kutza to jest w
rzeczywistości polskość. On odkrył swoje korzenie i odnalazł swoje miejsce na
ziemi.
Wajda: - Nie ma w polskiej kinematografii tak pięknych filmów jak "Sól
ziemi czarnej" i "Perła w koronie". Kutz wycisnął nimi piętno na kinie.
Pierworodny syn Kutza dostaje na imię Gabriel - takie nosi główny bohater
"Soli".
Kilka miesięcy po premierze "Soli ziemi czarnej" Kutz kręci swój kolejny
śląski film: dziejącą się w latach 30. "Perłę w koronie". Statystów -
strajkujących górników maluje czarną farbą, żeby przypominali posągi. Spod
czarnych bruzd błyskają białe zęby, przekrwione białka oczu, zmęczenie i
wściekłość. Do głównej roli kobiecej reżyser angażuje Łucję Kowolik z Katowic
Ligoty - amatorkę, szkolną koleżankę Olgierda Łukaszewicza (gra głównego
bohatera). Łucja (Wichta) myje nogi Olgierdowi (mężowi Jasiowi), patrząc mu
miłośnie w oczy. A podczas obiadu synowie zostawiają dla ojca mięso.
W styczniu 1972 r., po premierze w Warszawie, ironiczny zwykle Zygmunt
Kałużyński zachwyca się: - Perła jest perłą.
Krzysztof Zanussi : - Po śląskich filmach Kutza wszyscy chcą być
Ślązakami.
Kutz: - Zrozumiałem, że bycie Ślązakiem jest bardzo wygodne. To tak jak
być Żydem - zyskujesz dystans do wszystkiego.
Reżyser nie broni się, gdy krytycy na Śląsku mówią, że wykreował mit, że
świata z "Soli" i "Perły" już dawno nie ma, a może go w ogóle nie było: - Mit to
dobra rzecz. Ale ja pokazałem wszystkim miejsce, o którym nic nie wiedzą, którym
gardzą. To miejsce jest, bo ja z niego jestem.
Michał Smolorz, śląski publicysta i reżyser (pochodzi z Szopienic): -
Kutz stworzył świat mitów, świat czystej niewinności. Dał Ślązakom poczucie, że
są lepsi niż w rzeczywistości - pracowici, czyści, niewinni, wykrochmaleni.
Dowartościował ich.
Jacek Wódz: - Gdyby Ślązacy zawsze byli pracowici, niemieccy inżynierowie
nie narzekaliby na dyscyplinę w kopalniach. Gdyby byli tacy religijni i
rodzinni, nie byłoby problemu maltretowanych żon.
Minister wyciąga wymiętą kartkę.
- Trzeba nakręcić na nowo kilka scen - mówi. - Ten stary nie może palić w
piecu "Trybuną Robotniczą".
Reżyser: - Ale to miękki papier, dobrze się pali i można się nim
podetrzeć.
Minister: - Ma wylecieć. I wyrzućcie tego księdza, który czyta "Trybunę
Ludu", i dzielnicowego, który każe wywiesić flagę na pierwszego maja.
Reżyser: - Ale jak przyjdzie cywil zamiast dzielnicowego, to wszyscy
pomyślą, że to ubek.
Minister: - W filmie nie może paść nazwisko pierwszego sekretarza Edwarda
Gierka.
Reżyser: - Co pan opowiada! Mówi pan, że nie ma władzy, policji i
kościoła. Gdzie się to dzieje? Gdybym był skurwysynem, to sfilmowałbym to, czego
żądacie.