|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Prusy to my
ADAM KRZEMIŃSKI
Musimy na nowo odkryć obszerne fragmenty kraju, w którym mieszkamy
Prusy – ten parweniusz wśród mocarstw europejskich, znienawidzony i podziwiany – umierały długo. Ale czy naprawdę umarły? Przebity 25 lutego 1947 r. osinowym kołkiem pruski upiór właśnie zmartwychwstaje.
Dokładnie w 55 rocznicę ostatecznej likwidacji Prus przez aliancką Najwyższą
Radę Kontrolną znów wybucha w Republice Federalnej dyskusja, czy poprzez
połączenie Brandenburgii i Berlina nie przywrócić Prus jako samodzielnego landu.
Dyskusja upiorna również dlatego, że kilka lat temu w referendum zarówno
berlińczycy jak i Brandenburczycy wypowiedzieli się przeciwko takiej fuzji.
Tymczasem na dobrą sprawę to Polacy są spadkobiercami Prus.
Trzysta lat temu w roku 1701, roku koronacji pierwszego króla „w Prusiech”,
Prusy składały się z dwóch ogryzków, brandenburskiego i wschodniopruskiego,
oddzielonych u ujścia Wisły korytarzem polskich Prus Królewskich, zresztą
zamieszkanych w dużej mierze przez ludność posługującą się na co dzień także
językiem niemieckim, ale bynajmniej nie marzącą o „ponownym zjednoczeniu” z Królewcem
lub Berlinem.
W sto lat później – w 1801 r. – Prusy to niewielka Brandenburgia i rozproszone
inne małe terytoria w Rzeszy oraz zwarta masa niemal trzech czwartych
dzisiejszego terytorium Polski, z Poznaniem, Gdańskiem, Wrocławiem, Szczecinem,
a także Warszawą jako pruskim miastem garnizonowym i stolicą Prus Południowych.
Ta Warszawa nie ma już stanisławowskiego blasku, wiele pałaców opustoszało i gwałtownie
rośnie pijaństwo, ale jednak Samuel Linde zaraz otworzy pierwsze liceum, a E.T.A.
Hoffmann, pisarz i kompozytor, w wolnych chwilach między wymyślaniem dziwacznych
niemieckich nazwisk warszawskim Żydom będzie zakładał warszawskie Towarzystwo
Muzyczne i orkiestrę symfoniczną...
Jeszcze sto lat później – w 1901 r. – w Warszawie będzie od dawna Cesarstwo
Rosyjskie, a Prusy w ramach Cesarstwa Niemieckiego pożrą kawał północnych
Niemiec. W Poznańskiem pruscy żandarmi będą kijami łamać strajk polskich dzieci
we Wrześni, domagających się nauczania religii po polsku. Niebawem też wybuchnie
kolejna polsko-pruska wojna na historyczne legendy i dowody wyższości jednej lub
drugiej kultury.
W czasach nam bliskich przez moment Erichowi Honeckerowi wydawało się, że jego
NRD nabierze nieco historycznego poloru, gdy pomnik Fryderyka II stanie na Unter
den Linden, a Narodowa Armia Ludowa będzie trzaskać buciorami o bruk w pruskim
„Paradeschritt”, ale i tu nie udało się zgalwanizować trupa.
Wola, szczęście i krętactwo
W naszych czasach – w 2001 r. – w Republice Federalnej dość niemrawo obchodzono
„rok pruski”, trzystulecie koronacji
Fryderyka III na króla w Prusach. Liczne wystawy poświęcone dziejom Prus i wydawniczy
boom przypominały raczej praktyczny recycling historycznych odpadków niż
tchnięcie w „republikę berlińską” pruskiej duszy.
Gdy
alianci rozwiązywali Prusy jako siedlisko militaryzmu, to Prus właściwie już nie
było. Po przekazaniu w Poczdamie Polsce i ZSRR wschodnich terenów Rzeszy oraz
utworzeniu na zachodzie Niemiec zupełnie nowych landów, Prusy nie istniały już
ani jako całość terytorialna czy administracyjna, ani nawet jako spójna
świadomość polityczna. To w końcu nie kto inny jak Konrad Adenauer,
przewodniczący pruskiej Rady Państwa w latach 1921–1933, pisał w 1946 r.: „My,
na Zachodzie, odrzucamy wiele z tego, co powszechnie nazywa się »pruskim duchem«...
Ten, kto uczyni Berlin nową stolicą, stworzy duchowo nowe Prusy”.
Powstały w XVII w. na brandenburskich piaskach wokół Berlina i w równie jałowym
dorzeczu Pregoły wokół Królewca. Potem dzięki silnej woli, szczęściu i krętactwu
pruskich władców, dzięki żelaznej dyscyplinie administracji, sprawności maszyny
militarnej oraz dzięki równie agresywnej polityce wobec słabszych sąsiadów jak
i ostrożnemu lawirowaniu między silniejszymi, pozbawione większych bogactw
naturalnych państwo pruskie w ciągu stu lat awansowało do rangi niby-mocarstwa
w Europie Środkowej. Kierowane przez oświeconego despotę Fryderyka II Prusy
wydarły Austrii w dwóch wojnach Śląsk, potem przyczyniły się do likwidacji
polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, następnie wniosły istotny wkład do klęski
Napoleona, a wreszcie wyrzuciwszy Austrię z Niemiec i bijąc na głowę Francję (której
do połowy XVIII w. były wiernym sojusznikiem przeciwko Wiedniowi) rozpłynęły się
w 1871 r. w zdominowanym przez siebie Cesarstwie Niemieckim. To pierwsza możliwa
data zejścia Prus. Druga to abdykacja cesarza Wilhelma II w 1918 r. i proklamowanie
w Niemczech republiki. Trzecia to lipiec 1932 r., kiedy to von Papen zastąpił
socjaldemokratyczny rząd Prus zarządem komisarycznym.
Podawanie tych trzech dat śmierci Prus – twierdzi historyk Rudolf von Thadden –
zakrawa jednak na próbę taniego wykręcenia się od historycznej
współodpowiedzialności ducha pruskiego za lata 1933–1945, za nazizm i II wojnę.
Można oczywiście wskazywać na to, że Prusy w latach 1918–32 były w Niemczech
ostoją ducha republikańskiego, że rządzili w nich socjaldemokraci, że następnie
to wśród pruskiej arystokracji zawiązał się spisek przeciwko Hitlerowi
zakończony nieudanym zamachem 20 lipca 1944. Jednak równocześnie niepodobna
przeoczyć faktu, że propaganda nazistowska chętnie prezentowała III Rzeszę jako
kontynuację Prus, że w „Dniu Poczdamu” (21 marca 1933) sędziwy feldmarszałek von
Hindenburg, jako prezydent Rzeszy, podając rękę Hitlerowi we fryderycjańskim
kościele garnizonowym, demonstracyjnie przekazał inwestyturę nowemu kanclerzowi
Rzeszy. Właśnie dlatego, że pruscy junkrzy i pruscy wojskowi wsparli nazistów –
znakomity historyk amerykański Gordon A. Craig twierdzi wręcz, iż „Prusy w roku
1933 popełniły samobójstwo”.
Tygiel narodów
A jednak prawdziwe Prusy istnieją nadal, i to u nas. Pruska historia i pruski
spadek jest częścią naszego własnego problemu z regionalną historią ziem, na
których mieszkamy już od ponad półwiecza.
Wystarczy przejechać samochodem ze Słubic do Terespola, by zobaczyć jak smutnym
śmietnikiem architektonicznym jest Polska: budynki stalinowskie sąsiadują z dzisiejszymi
pałacami nowobogackich, carskie koszary z gomułkowskimi szafami z wielkiej płyty,
polski renesans z wilhelmińskim neogotykiem. Ale ten architektoniczny bałagan
doskonale oddaje burzliwe dzieje tej ziemi, na której polskie państwo niemal
jednorodne etnicznie jest zjawiskiem bardzo młodym.
Do II wojny światowej na terenach dzisiejszej Polski od stuleci żyli Polacy,
Niemcy, Żydzi, nie mówiąc już o Ukraińcach czy Białorusinach. Wystarczy zerknąć
do pięknie wydanej książki Marka Zybury „Niemcy w Polsce” (Wydawnictwo
Dolnośląskie, Wrocław 2001), by zrewidować wiele z naszych szaleńczych mitów o etnicznej
ciągłości naszej polskości.
Na dobrą sprawę od wczesnego średniowiecza Polska była amalgamatem
polsko-niemieckiego zderzenia i przenikania. Niemieccy osadnicy nadawali kształt
polskim miastom, niektórzy polonizowali się, ale również Polacy pod wpływem
niemieckich sąsiadów germanizowali się. Krakowski kościół Mariacki był do
1537 r. kościołem niemieckim. Mieszczanie Elbląga, Gdańska, Torunia jeszcze
w XVIII w. mówili po niemiecku, co wielu z nich nie przeszkadzało być patriotami
Rzeczypospolitej. Natomiast w naszej świadomości potocznej nie bardzo
uprzytomniamy sobie fakt, że Rzeczpospolita to nie tylko Litwa jako polski raj
i Ukraina polskie piekło, barwne Kresy z Tatarami, kozaczyzną, prawosławiem i czyhającą
za węgłem Moskwą, ale również żydowskie miasteczka i w dużej mierze
ukształtowane przez niemiecką kulturę miasta Prus Królewskich. To był polski
kantor, otwarty na Zachód, finansujący polskim królom ich wojny i utrzymujący w ruchu
arterię wiślaną, którą od Sandomierza do Gdańska płynęła na zachód pszenica.
Równocześnie miasta – spolonizowane lub nie – były solą w oku szlachty, która
podejrzliwie – jak podkreśla Zybura – odsuwała mieszczaństwo od wpływu na
politykę i gospodarkę ze względu na etniczną obcość, a „w przeważającej mierze
niemieckość tej warstwy społecznej w Polsce”. Reakcja nadejdzie w XVIII w., gdy
wraz z merkantylizmem i oświeceniem miasta staną się na Zachodzie symbolem
postępu i rozwoju, a u nas sarmacka polskość wciąż będzie się definiować poprzez
sielskie życie ziemianina, kult maryjny i nieufność wobec zgniłego – bo
merkantylnego i oświeconego – Zachodu. Wtedy właśnie „nasz Niemiec” z Prus
Królewskich Georg Forster wprowadzi do europejskiego obiegu hasło „polnische
Wirtschaft” stygmatyzujące Polskę jako anachroniczny bałagan. Odpowiemy na to
własnymi stereotypami o dobrowolnym poddaniu się stanów pruskich polskiemu
królowi, o rozpaczy matki Schopenhauera, gdy Gdańsk został wcielony do Prus, o polskości
Gdańska, Elbląga, Torunia. Ale skrzętnie pomijamy ich niemieckość i cywilizacyjny
konflikt w ramach Rzeczypospolitej – szlacheckich swojaków i „obcego”
mieszczaństwa. Dobrze, że te nasze klechdy Marek Zybura nieco przetrzepał.
Bierut, wnuk Krzywoustego
Po 1945 r. polska ideologia była prosta. Wracamy na ziemie siłą lub podstępem
odebrane nam przed wiekami przez niemieckich najeźdźców. Wystarczy odczyścić
piastowskie korzenie i zedrzeć pruski nalot, w tym wilhelmiński neogotyk i pruską
secesję, a sprawiedliwości stanie się zadość. Olsztyński konserwator zabytków
Zbigniew Rewski tak w 1949 r. uzasadniał w „Odrze” swój postulat „odprusaczenia”
warmińskiej secesji (choć nie posuwał się tak daleko jak Związek Mazurów, który
parę lat wcześniej domagał się zburzenia zamków krzyżackich): „Niemcy, a w szczególności
Prusy, jako kraje najbardziej wysterylizowane z twórczych zdolności
artystycznych oraz prawdziwej kultury wśród wszystkich krajów europejskich,
doprowadziły ten rodzaj zabudowy do bezkonkurencyjnej orgii brzydoty i złego
smaku (...) Ludność polska Ziem Odzyskanych oraz turyści pomimo zachwytów nad
pięknem przyrody i zabytków odczuwają zarazem pewną obcość tych terenów.
Zasadniczy element tej obcości stanowi właśnie pruskość zabudowy”. Konserwator
proponował poprawienie pruskiej secesji, skrócenie wież kościoła garnizonowego,
usunięcie „szpetnego hełmu” na ratuszu elbląskim itd. Dopiero w latach
siedemdziesiątych zaczęło się coś w rodzaju mody na pruską secesję i na
wilhelmiński neogotyk.
Zadomowienie „polskich” Prus w polskiej świadomości nie było jednak żadnym
kłopotem w porównaniu z zaakceptowaniem tych „prawdziwych” Prus, już nawet nie
Książęcych, a więc dzisiejszych Mazur, lecz Pomorza Szczecińskiego, ziemi
lubuskiej czy Dolnego Śląska, a więc regionów, których polskość ginęła w mrokach
średniowiecza. Jeszcze dziś lokalne muzea na tych terenach bywają smutnym
przykładem rozchwianej świadomości historycznej. Trochę piastowskich odniesień
sprzed ośmiuset lat, a potem czarna pustka wypełniona ogólnikową informacją i wreszcie
1945 r., jak gdyby Bolesław Bierut był wnukiem Bolesława Krzywoustego. Z tak
okaleczoną świadomością dziejów własnych stron rodzinnych nie da się żyć. Nie
znając historii swojej i poprzedników w miasteczku czy wiosce jest się w gruncie
rzeczy wciąż tylko gościem przejezdnym w rodzinnym już mieście, a nawet w domu,
który przecież ktoś wybudował dla własnej rodziny kilkadziesiąt lat temu...
Odkrywanie światów
Ta świadomość niemieckiej przeszłości była jednak na tyle intrygująca dla wielu
mieszkańców urodzonych na tamtych ziemiach, że już od lat siedemdziesiątych trwa
prawdziwa „pruska fala” w polskiej literaturze. Jej symbolem są dziś gdańskie
opowiadania Pawła Huelle czy Stefana Chwina, a także wałbrzyskie czy wrocławskie
marzenia senne Olgi Tokarczuk i wielu innych pisarzy wmyślających się w życie
swych niemieckich poprzedników. W wielu miasteczkach lokalni dziejopisowie
szukają niemieckich źródeł, by zbadać historię swej ulicy, domu, pokoju, niemal
łóżka chciałoby się powiedzieć.
Szperanie na poniemieckich strychach, w ruinach opuszczonych budynków,
pociągająca swą obcością „szwabacha” niemieckich liter na rozpadających się lub
świadomie porozbijanych nagrobkach to genotyp lokalnej świadomości kilku już
pokoleń Polaków mieszkających u siebie, ale w poniemieckich domach na ziemiach
zachodnich. Z tego odruchu powstał cały ruch regionalny, któremu patronuje
olsztyńska Wspólnota Kulturowa Borussia – po łacinie Prusy – dokumentująca
wpływy kultury pruskiej, niemieckiej, polskiej, żydowskiej, litewskiej,
rosyjskiej, szwedzkiej, wszystkich grup etnicznych, które zatrzymały się na tych
terenach choć na chwilę, niekiedy ze straszliwymi skutkami – jak „kmicicowi”
Tatarzy w 1656 r. – palący i gwałcący wioski mazurskie. Borussia od ponad
dziesięciu lat wydaje nie tylko pismo pod tym tytułem, ale i znakomitą serię
wydawniczą, która wypełnia ogromne w naszej świadomości luki niemiecko-polskiego
pogranicza, wzajemnego przenikania kultur i gwałtownego zderzenia
cywilizacyjnego właśnie w Prusach.
Wielu z nas, bywając na Mazurach, natykając się na poniemieckie zabytki, jadąc
pięknie ocienionymi szosami, patrząc na zamki krzyżackie, junkierskie dwory i klasyczne
pruskie miasteczka, skromne, ale starannie zaplanowane, wciąż jest ciekawych
prawdziwej, a także może i stronniczej, ale autentycznej historii tej ziemi.
Stąd popularność u nas mazurskich opowiadań Siegfrieda Lenza czy Ernsta
Wiecherta. Jednak Borussia sięga głębiej. Wydając w 1998 r. po polsku imponującą
„Historię Mazur” Maxa Toeppena z 1870 r. zaspokaja ciekawość historii
regionalnej pokazanej z niezbędnego dla nas – jeśli ją chcemy poznać i zrozumieć
– oddalenia.
W głównej serii wydawniczej Borussii – trafnie nazwanej „Odkrywanie światów” –
ukazały się niedawno dwie idealnie się uzupełniające przykłady polskiej i niemieckiej
archeologii pamięci. Jedna to „Warmia z oddali odpominana” poznańskiego
germanisty prof. Huberta Orłowskiego, druga to „Nazwy, których nikt już nie
wymienia” Marion hr. Dönhoff, wydane po niemiecku czterdzieści lat temu, z legendarnym
już opisem konnej ucieczki autorki w styczniu 1945 r. z Prus Wschodnich do
Westfalii.
Obie te książki należy czytać razem jako wspaniałą ilustrację zarówno
polsko-niemieckiej nierównoczesności losów, doświadczeń i punktów widzenia, jak
i doskonale przystających do siebie bardzo różnych fragmentów dawnych Prus.
Hrabina Dönhoff opisuje Prusy Wschodnie z perspektywy niemieckiej arystokratki,
świadomej sześciusetletniej historii swego rodu, który miał również swą polską
gałąź z wieloma wojewodami, hetmanami i kanclerzami koronnymi. Hubert Orłowski
natomiast szczegółowo odtwarza poplątanie polskich i niemieckich nici
biograficznych w wiejskim mikrośrodowisku polskiej rodziny mieszkającej na
Warmii w czasach pruskich, hitlerowskich i powojennych. Te dwa światy na pozór
nie mają ze sobą wiele wspólnego poza czasem, który opisują – lata wojny, zima
1944–1945 – i ukazaniem dwóch różnych aspektów zagłady dawnych Prus Wschodnich.
Na polskim czytelniku „Nazw, których nikt już nie wymienia” największe wrażenie
sprawia opis tragicznej ewakuacji Niemców, na mrozie, po zatłoczonych i oblodzonych
szosach, ostrzeliwanych przez radzieckie samoloty, spychanych do rowów przez
niemieckie czołgi, w chaosie i przerażeniu. Kiedyś ten opis wywoływałby może
mściwy odruch: dobrze wam tak za Wrzesień 1939. Dziś to już chyba tylko
współczucie, świadomość wspólnoty losu i szacunek dla cudzego cierpienia. Jednak
jeszcze bardziej poruszający jest szkic „Życie i śmierć wschodniopruskiego
arystokraty” Heinricha Lehndorffa, jednego ze spiskowców 20 lipca 1944 r. Każdy,
kto ten tekst pozna, będzie ze wstydem patrzeć na niszczejący pałac w Sztynorcie.
Takich pałaców jest zresztą wiele – nie tylko w Prusach Wschodnich, ale i na
Pomorzu czy na Śląsku. I każdy – jak na przykład Milicz, w którym mieszkali
Malzahnowie – ma swoją historię, również antyhitlerowską, której długo nie
chcieliśmy znać. „Nazwy, których już nikt nie wymienia” i wiele innych
niemieckich wspomnień z utraconego wschodu kiedyś były u nas traktowane nieufnie.
Dziś są dla polskiego czytelnika duchową mapą naszych poprzedników, a dla wielu
Polaków na tamtych terenach – swoistym zapisem spadkowym. Kiedyś obawiano się u nas
w takich wspomnieniach psychicznego rewizjonizmu, dziś bardzo wielu mieszkańców
terenów poniemieckich łapczywie sięga po te niemieckie wspomnienia, by mocniej
wrosnąć w historyczną spuściznę swych własnych stron rodzinnych.
To nie tylko geny nas kształtują. Również otoczenie, w którym żyjemy. Po
przodkach możemy odziedziczyć temperament, karnację, skłonności. Ponadto od
rodziców i dziadków możemy otrzymać przekaz rodzinnych legend, język religii,
kod tradycji i kultury. Jednak dziecko kresowiaka przeniesionego z błot pińskich
do Legnicy czy Zielonej Góry już kresowiakiem nie będzie, ponieważ kształtował
je także lokalny genius loci, zamknięty w pruskim murze. Nie można bezkarnie
przesiedlić setek tysięcy ludzi tak, by się nie zmieniła osobowość ich i ich
dzieci, a także styl ich codziennej kultury.
Wyraźnie unaoczniają to warmińskie odpominania Huberta Orłowskiego. Jego książka
to także podróż do nieistniejącego już kraju dzieciństwa, choć rodzina
Orłowskiego w 1945 r. nie ruszyła się z miejsca. Ale i ta Atlantyda, na której
żyło tych kilkadziesiąt tysięcy polskich Warmiaków daremnie optujących po I wojnie
za Polską, zatonęła w wirach zmiany epok. Niemcy uciekli lub zostali wypędzeni.
Osadnicy ze wschodu nie mieli ani szacunku do tej ziemi, ani zrozumienia dla
miejscowych oficjalnie nazywanych autochtonami, a prywatnie – „szwabami”.
Równocześnie Orłowski nie idealizuje swych Podlejek – tego złego, podłego
miejsca, w którym na prochach pogańskich Prusów umościli się niemieccy i polscy
osadnicy. Pokazuje kulawość kulturową polskich Warmiaków z okolic Dużej Purdy,
Kaletki, Ostródy, których przestrzeń oralną wyznaczał poziom księżowskich kazań
i mądrości z polskich kalendarzy. „My nie byliśmy nikomu potrzebni, być może
również przez anachronizm naszej ówczesnej mentalności, swoisty syndrom
chłopskości, ludowego katolicyzmu i cywilizacyjnego opóźnienia” – z rozgoryczeniem
wyznaje Orłowski. I dodaje: „Na giełdzie wartości kultury narodowej Warmiacy
mają najniższe notowania. Nie mieszczą się w tyrtejsko-heroicznym dyskursie
polskiej przeszłości. Ale przecież nie muszą, można odpowiedzieć, bo ten
anachroniczny już dyskurs zdaje się kruszyć i łamać na naszych oczach. Natomiast
znaczenia nabierają i dla nas pruskie cnoty solidnej pracy, skromności i samodyscypliny”.
Prusy, których spadek po części odziedziczyliśmy, były – tak samo jak
przedrozbiorowa Rzeczpospolita – amalgamatem etnicznym i stanowym. W nasz
poniemiecki pejzaż wpisane są dzieje nie tylko arystokracji – zresztą także
polskiej, by wspomnieć Raczyńskich czy Radziwiłłów, czy warmińskich chłopów, ale
również drobnych urzędników z pomorskich miasteczek czy wreszcie wykształconego
mieszczaństwa – często żydowskiego pochodzenia – w uniwersyteckim Wrocławiu. W tym
samym 1938 r., gdy hrabina Dönhoff zarządzała majątkami w Prusach Wschodnich i pisała
swą pracę doktorską o „cudzie gospodarczym” w Prusach Wschodnich w XVIII w. i gdy
w Podlejkach mały Hubert rozróżniał już pierwsze słowa polskie od niemieckich,
we Wrocławiu do emigracji z III Rzeszy zbierała się żydowsko-niemiecka rodzina
dwunastoletniego Fritza Sterna. Właśnie wydane po polsku eseje tego znakomitego
amerykańsko-niemieckiego historyka i znakomitego uczestnika
polsko-niemiecko-żydowskiego trialogu (Fritz Stern „Niemiecki świat Einsteina”,
Twój Styl 2002) są bardzo dobrą ilustracją tego trzeciego wymiaru dawnych Prus
jako duchowej ojczyzny świetnych uczonych, wynalazców i intelektualistów
będących kwintesencją pruskiego oświecenia i kosmopolitycznej wymiany myśli.
Hubert Orłowski twierdzi, że pruskie oświecenie było reakcją na potworności
wojny trzydziestoletniej i wojny religijnej oraz wyrazem tęsknoty do urządzenia
świata bez Boga. Prusy nie były jednak światem bez Boga. Wystarczy posłuchać
glos w duchu Immanuela Kanta, jakie Hrabina wygłasza co roku maturzystom w liceum
w Mikołajkach, którego jest patronką, by się przekonać, jaką racjonalną siłę
duchową miewał pruski protestantyzm. Poświadcza to również Fritz Stern, gdy
mówiąc o drugiej szansie, jaką dziś otrzymują i Niemcy, i Żydzi, i Polacy,
często przytacza klasyczne już słowa Hrabiny o stosunku do utraconej ojczyzny:
Być może najwyższym stopniem miłości jest kochać nie posiadając. Jak to wygląda
w praktyce – Fritz Stern pokazuje na przykładzie własnego spotkania z polskimi
mieszkańcami wrocławskiej willi jego babki: „Z jej gospodarzem, polskim oficerem
kawalerii, rozmawiałem po francusku... Pokazał swój obozowy tatuaż i opowiedział
o pięciu latach spędzonych w Oświęcimiu, Brzezince, Buchenwaldzie... Pana
Ostankiewicza spotkał los, przed którym udało się uciec mojej rodzinie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i w tym momencie odniosłem wrażenie, że coś
sprawiedliwego stało się na tym świecie...”. To też jest pruska postawa, którą
łatwo zaakceptować i potraktować jako nasze własne dziedzictwo i zadanie. Cenić
i lubić tych, którzy tu byli przed nami.
Nie ma się czego bać
W Niemczech komentatora „Süddeutsche Zeitung” zdumiewa, jak dalece Prusy nie
mają znaczenia dla samoświadomości Republiki Federalnej. Jeszcze pięćdziesiąt
lat temu mówiąc o zablokowanych reformach państwa powoływano by się na świetlany
przykład pruskich reform po 1806 r. Dziś „W drodze na zachód Niemcy porzucili
wszystko, co pruskie. Stali się przez to bardziej lekkiego serca, szczęśliwsi...”.
My w Polsce ze swej strony moglibyśmy powiedzieć dokładnie odwrotnie. Idąc po
1945 r. (geograficznie) na Zachód natknęliśmy się na Prusy i najpierw dokładnie
je w sobie zdusiliśmy po to, by je teraz dla siebie (i Europy) na nowo odkryć.
Nawet jeśli nasz Wrocław jest po części lwowskim przeszczepem, to jednak z Wrocławia
zawsze będzie bliżej do Berlina niż do Lwowa. A wrocławskie mury zawsze będą
opowiadały całkiem inne historie niż np. wileńska Góra Trzykrzyska. Dobrze, że
w te historie wsłuchujemy się, jak gdyby były także naszymi własnymi.
Nasza przygoda z Prusami bynajmniej się nie kończy. Z jednej strony wychowani na
endeckich i moczarowskich stereotypach Prusaka jako głównego wroga Polski
podejrzliwie wpatrujemy się w Niemcy, czy aby duch pruski znów nie staje się
groźny, i – co jest już absurdem – nawet w neonazistach z byłej NRD widzimy
pruską recydywę. Z drugiej natomiast, coraz częściej natykamy się na pruskie
dziedzictwo, które powoli odsłania nam swój czar i urok. I im bardziej będziemy
wrastać w Zachód, tym lepiej samemu sobie powiedzieć: nie ma się czego bać, w końcu
dzisiaj Prusy to my. Do pewnego stopnia.