Wiedeńska przygoda
hrabiego z Buska
 

Andrzej Janecki
 

Kiedy jesienią 1895 roku premierem Austro-Węgier został Kazimierz hrabia Badeni, Polacy wstrzymali oddech. Po raz pierwszy od 100 lat nasz rodak stanął na czele rządu, i to jakiego - jednego z europejskich mocarstw

Nowy premier pokazał swoje zdecydowanie,
ale wywołał rozruchy trwające kilka dni
 

Desygnowanie Badeniego wywołało żywe reakcje we wszystkich trzech zaborach. W Warszawie pisano o bystrości polskiego polityka i sławiono nową austriacką ławę ministrów. Poznańskie gazety podkreślały fachowość oraz pracowitość nominata i jego polskich kolegów, nigdy nie wypierających się swej narodowości. Największe laury Badeni zbierał w rodzinnej Galicji, gdzie głoszono sukces polityki stronnictwa stańczyków, stojących niezachwianie przy cesarskim tronie. Wierzono w szczęśliwą gwiazdę nowego premiera, jego nadzwyczajną pewność siebie i - wreszcie - w słowa cesarza, życzącego sobie, aby Badeni sprawował swój urząd przez wiele lat.
 

Skąd jednak wzięło się takie powodzenie hrabiego na dworze Habsburgów oraz komu je zawdzięczał? W największym stopniu - austriackim generałom, którzy wystawiali mu znakomite opinie jako namiestnikowi Galicji (wcześniej piastował to stanowisko), no i - oczywiście - wystawie rolniczo-przemysłowej we Lwowie.
 

Zorganizowano ją z rozmachem. Dość powiedzieć, że kosztowała 800 tysięcy złotych, a pawilony rozlokowano na powierzchni 15 hektarów. Wszystko po to, aby zaprezentować mocno rachityczny galicyjski przemysł i rolnictwo - ku chwale namiestnika. Organizatorzy zadbali przy okazji o poważną reprezentację sztuki polskiej. Były więc prace Matejki, Michałowskiego i Panorama Racławicka. Cesarzowi i arcyksiążętom wystawa wyraźnie przypadła do gustu. Franciszek Józef czynił przyjazne gesty wobec Badeniego i chwalił jego rządy w Galicji.
 

Tak organizator wystaw trafił do Wiednia, gdzie przyszło mu się zmierzyć z problemami dalece przerastającymi sprawy galicyjskie. Publicyści wyliczali je skrupulatnie: ekstremizmy polityczne z prawa i lewa, waśnie narodowe i wreszcie brak równych praw dla wszystkich poddanych. Nie przewidzieli jednak walki z największym zagrożeniem dla monarchii - nowoczesnymi ruchami masowymi: nacjonalizmem, antysemityzmem i rosnącym w siłę socjalizmem.
 

Starcie z trybunem
 

Wiedeń, podobnie jak wszystkie stolice europejskie tych czasów, stawał się potężną metropolią z bankami, fabrykami i hałaśliwą giełdą. Ze wszystkich stron rozległego imperium Habsburgów przybywał różnojęzyczny tłum, szukający pracy i zarobku. Miasto podzielone na dziewiętnaście dzielnic liczyło już blisko półtora miliona mieszkańców: było wśród nich nie więcej niż trzydzieści tysięcy Żydów. Dziwić więc może to, że właśnie Wiedeń stał się pod koniec XIX wieku stolicą antysemityzmu. Ale jeśli przyjrzeć się pozycji społecznej tej mniejszości, sprawa zaczyna wyglądać nieco inaczej. Żydzi opanowali sfery urzędnicze, kupieckie, lekarskie i prawnicze; wśród nich było bardzo niewielu proletariuszy. Stanowili około połowy absolwentów fakultetu medycznego i jedną trzecią absolwentów prawa. Przeciętny wiedeńczyk, załatwiając najprostsze urzędowe lub życiowe sprawy, musiał prędzej czy później zetknąć się z adwokatem, urzędnikiem czy lekarzem pochodzenia żydowskiego; sprawiało to wrażenie ich wszechobecności. Do tego dodajmy jeszcze sukces ekonomiczny. W warunkach coraz prężniej rozwijającej się gospodarki rynkowej Żydzi radzili sobie wyraźnie lepiej niż tradycyjne drobnomieszczaństwo.
 

Również znaczna część prasy wiedeńskiej była w żydowskich rękach, na czele z liberalną Neue Freie Presse, redagowaną przez Maurycego Benedikta, którego wpływy ustępowały - jak wówczas mówiono - jedynie wpływom cesarza Franciszka Józefa. Razem z bratnim Neue Wienner Tagesblatt Maurycego Szepsa (bliskiego przyjaciela arcyksięcia Rudolfa) obie gazety stanowiły siłę, z którą musiał się liczyć każdy rząd. Ale nie ulica. Tam dominował obraz Żyda z jednej strony utożsamianego z zachłannym kapitałem i spekulacjami giełdowymi, z drugiej zaś - z socjalistami i komunistami. Brakowało tylko trybuna, który potrafiłby nadać tym stereotypom cechy ruchu politycznego.
 

Uczynił to Karol Lüeger. Łatwo przychodziło mu przeciwstawiać na wiecach siebie, "dziecko Wiednia", żydowskim liberałom głoszącym zasady wolnego rynku, sprzeciwiającym się związkom zawodowym i nie stroniącym od podejrzanych spekulacji zubażających lud. Niestrudzony agitator przemawiał nieraz kilkanaście razy dziennie, zapewniając słuchaczy, że gdy zasiądzie w fotelu burmistrza Wiednia, o który się starał, wszystko się zmieni: będą mieszkania dla ubogich (po Żydach, którzy wyjadą), potanieje mięso, przewaga bogatych będzie złamana, a biedni zostaną bogatymi. Słuchano go i popierano, mimo bezprzykładnego ataku prasy na jego osobę. Ale zwolennicy Lügera gazet nie czytali.
 

Po wygranych wyborach rada miejska wybrała go na burmistrza. Badeni stanął przed trudnym wyborem, czy zatwierdzić go na to stanowisko, czy nie. Jednak zbyt mocno zależało mu na opinii gazet i liberalnego establishmentu, aby poprzeć Lügera. Nowy premier pokazał swoje zdecydowanie, ale wywołał rozruchy trwające kilka dni. Tak naprawdę nic nie zyskał. Tłum kilkakrotnie szturmował ratusz i zajął przedsionek parlamentu. Rozlegały się okrzyki "Na Burg!" - nie podjęte, jak notowała policja, bo cesarza wówczas jeszcze szanowano. A premier i tak musiał rozpisać nowe wybory. Wygrał je, oczywiście, Lüger. W końcu wymyślono wyjątkowo zgniły kompromis: ów trybun ludowy miał zostać wiceburmistrzem, stanowisko burmistrza zaś objąć figurant. Adwokacki szwindelek nikogo tak naprawdę nie zadowolił i ani wilk nie był syty, ani owca cała. Badeni tylko zraził do siebie liberałów, a tłumy nadal go nienawidziły. Na dodatek wciągnął w sprawę cesarza, co mieli mu za złe konserwatyści.
 

Ale i tak sprawa Lügera i jej wątpliwej jakości finał nie był najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać "polskie rządy" w naddunajskiej stolicy. Przyczyną największych kłopotów politycznych Kazimierza Badeniego i jego upadku był "irlandzki problem starej Austrii", czyli sprawa czeska.
 

Czesi? A kto to taki?
 

Habsburgowie traktowali Czechów jako naród historyczny, nie przysługiwał im zatem przywilej posługiwania się w sądzie własnym językiem, władze finansowe nie przyjmowały podań pisanych po czesku i nawet kolejarze zapowiadali mijane stacje po niemiecku. Wobec rozbudzonej świadomości narodowej Czechów, uprzywilejowana pozycja Niemców w tym kraju była jednak trudna do utrzymania.
 

Wiener Zeitung 6 kwietnia 1897 roku opublikował rozporządzenie o języku czeskim, podpisane przez Kazimierza Badeniego. W myśl nowego prawa władze cywilne w Czechach miały od tej pory przyjmować i rozstrzygać wszelkie sprawy, wniesione zarówno po czesku, jak i po niemiecku. Co więcej, urzędnicy wszystkich szczebli powinni znać oba języki i poświadczyć to odpowiednimi egzaminami.

Gdy populistyczni politycy podburzali ulicę,
oficjalny Wiedeń bawił się na balach

To, co nastąpiło po decyzji premiera, przeszło najśmielsze oczekiwania rządu. Posłowie i organizacje niemieckie odpowiedziały wściekłymi atakami, a najpoważniejsze autorytety naukowe sięgnęły nawet po rasistowskie argumenty. Rozporządzenia nie traktowano jako akt nadający równe prawa obu językom, ale jako przepis ograniczający niemczyznę. Mówiono i pisano, że "Badeni jest Czechom etnicznie bliższy", a wszystkie siły w parlamencie mające niemieckie korzenie rozpoczęły permanentną obstrukcję. Wystąpienie premiera wielokrotnie przerywano okrzykami o jego domniemanym dążeniu do zniszczenia niemczyzny. Usiłowano zupełnie sparaliżować obrady izby: zasypywano prezydium petycjami, powtórnymi wnioskami i żądano dymisji premiera.
 

Przeciwko Badeniemu wystąpili także socjaliści na czele z Ignacym Daszyńskim, posłem do parlamentu austriackiego, który ostro zwalczał swoich konkurentów w wyborach - krakowskich konserwatystów. Daszyński specjalizował się w wygrażaniu prezydium ciężkimi mosiężnymi przyciskami do papieru i kałamarzami; nie jest jednak pewne, czy nimi miotał.
 

Skończyć z Polakami
 

Jesienią 1897 roku akcja mająca na celu zlikwidowanie "rządów polskich" w Wiedniu osiągnęła apogeum. Na obraźliwe inwektywy ze strony niemieckiego posła Karla Wolfa (postępowanie Badeniego nazwał "niebotycznym łotrostwem") premier odpowiedział wyzwaniem go na pojedynek i... został paskudnie postrzelony w prawe ramię. Zaostrzyły się także spory ideowe. Theodor Mommsen - znakomity historyk, specjalista od dziejów starożytnego Rzymu - opublikował w Neue Freie Presse artykuł, a w nim nazwał Słowian "apostołami barbarzyństwa", których należy zwalczać wszystkimi możliwymi sposobami - nie oglądając się na prawo, zasady i honor. "Czeska czaszka nie jest dostępna dla głosów rozsądku, ale na ciosy i ona jest czuła" - pisał, wzywając Niemców do twardej postawy. Poparta takim autorytetem opozycja parlamentarna ruszyła jeszcze śmielej do dosłownego już ataku na konserwatystów Badeniego.
 

Pod koniec listopada w parlamencie doszło do serii bójek między zwolennikami i przeciwnikami rządu. Szarpano się za włosy, ubrania, dochodziło do przepychanek. Wreszcie poseł Pfersche, profesor uniwersytetu, sięgnął po nóż, a wspominany już Wolf wygrażał pod adresem Badeniego, że przyniesie pistolet i zastrzeli go jak psa (w tej sprawie można było mu wierzyć). Politycy podburzyli wiedeńską ulicę. Aleją Ringstrasse ciągnęły wielotysięczne antyrządowe pochody. Dalsze istnienie rządu stało się niemożliwe i cesarz musiał zdymisjonować "polski gabinet". Aż trudno uwierzyć, że stało się to z powodu skromnych i w gruncie rzeczy sprawiedliwych ustaw językowych.
 

Franciszek Józef powołał Kazimierza Badeniego - jak to sam określał - na swojego dożywotniego premiera, licząc na jego mądrość polityczną i energię w godzeniu trapiących monarchię sprzeczności. Bezpośrednio po dymisji dzienniki pisały, że Badeni nie wykazał się ani jednym, ani drugim, i nie szczędziły mu uszczypliwości oraz dobrych poniewczasie rad. Ale zastanówmy się: czy hrabia mógł powstrzymać elity polityczne odurzone nowymi ideologiami i pragnące zniszczenia starego świata? Nikt nie mógł i - co gorsza - był to dopiero początek nieszczęść; slogany antysemitów, nacjonalistów i socjalistów rzucone w tłum stały się codzienną strawą dla irracjonalnych umysłów. Hrabia z Buska przegrał, ale przynajmniej próbował stawiać opór demonom współczesności.