Z Marcinem Zaborskim, adwokatem, pracownikiem naukowo-dydaktycznym Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, rozmawia Jerzy Morawski

Nielegalne sądy i prokuratury

Rz: Sędziowie i prokuratorzy uczestniczący w procesach stalinowskich, gdzie zapadały wyroki śmierci, są uniewinniani z zarzutu zbrodni sądowych. Wkrótce Sąd Najwyższy ma rozpatrywać kasację ministra sprawiedliwości od wyroku uniewinniającego płk. Wacława Krzyżanowskiego, który jako prokurator w 1946 roku podżegał do skazania na karę śmierci Danuty Sadzikówny, sanitariuszki z oddziału "Łupaszki". Wcześniej stalinowskiego prokuratora uniewinniono, dając wiarę jego zeznaniom, że na rozprawie sanitariuszki przed sądem wojskowym znalazł się przez przypadek. Pan przez ponad 10 lat badał funkcjonowanie powojennych sądów wojskowych. Czy można było wtedy być prokuratorem z przypadku?

MARCIN ZABORSKI: Sprawy prokuratora wojskowego Wacława Krzyżanowskiego nie znam. Ale absolutnie nie mógł być prokuratorem z przypadku. Bez względu na to, jaki rodzaj szkolenia przeszedł kandydat na sędziego lub prokuratora wojskowego: czy to w tzw. średniej szkole prawniczej Ministerstwa Sprawiedliwości, czy to w Oficerskiej Szkole Prawniczej, czy w Centralnej Szkole Prawniczej im. Teodora Duracza, przemianowanej potem na Wyższą Szkołę Prawniczą, zwaną potocznie "Duraczówką". Funkcjonariusze tamtego okresu kończyli też szkoły Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Krzyżanowski doskonale wiedział, jakie zadania stawia partia komunistyczna przed tzw. wojskowym wymiarem sprawiedliwości. Te zadania to fizyczna likwidacja wrogów politycznych i klasowych. Przepisów prawa (nawet komunistycznego) mógł taki kandydat nie znać, ale zadania sądów i prokuratury znać musiał. W wojskowym wymiarze sprawiedliwości nie było osób przypadkowych. Dopuszczono wyłącznie osoby sprawdzone, pewne ideowo i klasowo.

Krzyżanowski tuż po wojnie ukończył Szkołę Oficerów Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Pan przewertował tony akt z procesów stalinowskich. Co pana jako adwokata, prawnika zaskoczyło?

Zaskoczyło mnie nie tyle bezprawie, ile skala tego bezprawia. Pierwszy okres po wkroczeniu na ziemie polskie Armii Czerwonej i instalowania PKWN można porównać tylko do "wielkiego terroru" bolszewików w Rosji. Wtedy to wojskowe sądy garnizonowe (z powstałym we wrześniu 1944 r. WSG w Lublinie), a następnie wojskowe sądy okręgowe skazywały na śmierć m.in. za posiadanie radia, za "przeszkadzanie reformie rolnej", za "przeszkadzanie urzędnikowi w czynnościach", za posiadanie niesprawnej broni. Nie trzeba było więc udowadniać udziału w AK czy NSZ. Na to nie było czasu. Do jesieni 1945 roku w sądach wojskowych obowiązywały procedury z armii Berlinga, czyli nielegalny kodeks, nigdy niewydrukowany. Funkcjonował w sądach wojskowych w postaci kopii na papierze przebitkowym. Zapisano tam, że każdy wyrok jest ostateczny i nie podlega zaskarżeniu. Nie istniało pojęcie rewizji nawet od wyroku śmierci. W latach 1944 - 1945 sądy wojskowe były sądami inkwizycyjnymi. Procesy odbywały się bez obrońcy i prokuratora. W kilku sprawach natrafiłem w aktach na ślad obrońców, ale jak się okazało, ich nazwiska pojawiały się w innych procesach jako sędziów wojskowych.

Jakie wyroki wtedy zapadały?

Z reguły drakońskie. W procesie cichociemnego porucznika "Jemioły" - Czesława Rosińskiego i innych żołnierzy AK z Okręgu Lublin, wszystkich 11 oskarżonych skazano na śmierć. Wyroki wykonano. Proces i egzekucje odbyły się na Zamku w Lublinie. Wówczas skazywano za błahostki. Na przykład, ktoś się nie zgłosił do rejestracji wojskowej, bo nie wiedział o tym. Ogłoszenia były zrywane, informacje o rejestracji nie rozchodziły się. Obywatela, który się nie zgłosił, skazywano na karę śmierci.

Kim byli sędziowie wojskowi, którzy budowali zręby sprawiedliwości w Polsce Ludowej?

Zdarzali się przedwojenni prawnicy. Najważniejsze stanowiska były obsadzane przez oficerów sowieckich. Oni mówili słabo po polsku. Później do "wymiaru sprawiedliwości" trafiały osoby kształcone na "sędziów" lub "prokuratorów" w Polsce Ludowej. W zasadzie kandydaci musieli spełniać dwa warunki: umieć pisać i mieć właściwe "oblicze polityczne". Na przykład sędzia wojskowy porucznik Goryń zaliczył więzienne kursy organizowane przez członków Komunistycznej Partii Polski, gdy siedział przed wojną za działalność wywrotową. Pułkownik Marian Bartoń przed wojną rozpoczął studia we Lwowie w Uniwersytecie Jana Kazimierza, a ukończył je w sowieckim Uniwersytecie Iwana Franki. Robił karierę w sowieckim sądownictwie. Od 1944 roku w sądownictwie wojskowym w Lublinie, później w Najwyższym Sądzie Wojskowym. W "procesie 23", pierwszym wielkim pokazowym procesie, orzekł dziewięć kar śmierci. Bartoń został szefem gabinetu ministra obrony narodowej Mariana Spychalskiego. Wystąpił w sfingowanym procesie ks. bp. Czesława Kaczmarka w charakterze obrońcy. Oskarżeni Bartonia-obrońcy bali się bardziej niż sędziów. Mimo sprzeciwu samorządu adwokackiego minister sprawiedliwości wpisał go na listę adwokatów.

Czy usiłował pan nawiązać kontakt z byłymi sędziami stalinowskimi?

Nie chcieli rozmawiać. Docierałem do skazanych w procesach politycznych i porównywałem ich relacje z treścią akt sądowych. O absolutnym braku prawa do obrony wiedziałem już z akt. Osoby skazane w procesach politycznych opowiadały o bezprawiu na rozprawach. Na przykład odnalazłem Tadeusza Josta, emerytowanego profesora uniwersytetu w Ottawie. Przedwojenny inteligent, właściciel słynnej kawiarni "Ziemiańska" w Lublinie. W okresie okupacji - szef wywiadu NSZAK. Aresztowany po wojnie. Dostał wyrok 10 lat więzienia, bo funkcjonariusze NKWD i UB nie zorientowali się, kogo aresztowali. Uciekł z więzienia na Zamku w Lublinie, przedostał się na Zachód. W jego procesie w lutym 1945 roku sądzono trzy osoby i dwie otrzymały wyrok śmierci. Proces odbywał się w areszcie wojskowym. Skład sędziowski stanowiły trzy osoby w różnych mundurach - m.in. sowieckim i polskim. Jeden sędzia zaciągał, inny mówił po rosyjsku, a trzeci się nie odzywał. Sędziowie w czasie rozprawy żuli pestki słonecznika i pluli nimi pod nogi oskarżonych. Jeden po kolei pytał sądzonych: przyznajecie się? Nie? Wyprowadzić. Rozprawa polegała na odebraniu krótkich oświadczeń. Akta sprawy zostały jednak zapisane kaligrafowanym, pięknym pismem. Wszystko było fikcją.

Co jeszcze uderzyło pana w czasie studiowania dokumentów wojskowych sądów?

Na rozprawach w sądach wojskowych w latach powojennych nie było w ogóle postępowania dowodowego. Z moich badań wynika, że nawet jeśli przedstawiano dowody, to oceniano je wadliwie. Z zasady na rozprawach nie występowali nawet świadkowie oskarżenia. Natomiast w aktach z rozpraw znajdują się zeznania świadków. Po prostu było tak, że proces odbywał się w areszcie lub w więzieniu, a świadkowie znajdowali się za ścianą, w celi. Sędziowie wojskowi nie widzieli potrzeby ich obecności na rozprawie. Trudno sobie więc wyobrazić, aby można naruszyć bardziej podstawowe zasady sprawiedliwości. A jednak... Na procesach, co wyczytałem w aktach wojskowych sądów stalinowskich, zapadały całkowicie dowolne ustalenia, niemające związku logicznego nawet ze sfingowanymi zeznaniami świadków czy fałszywymi dowodami.

Jak pan oceniłby więc powojenne sądy wojskowe?

Wojskowe sądy rejonowe, które wzięły na siebie ciężar walki z "reakcyjnym podziemiem i wrogiem klasowym", nie miały w ogóle podstawy prawnej do istnienia nawet w prawie komunistycznym. Na to dotychczas nikt nie zwrócił uwagi. Istnienie wojskowych sądów rejonowych nie miało umocowania w konstytucji, nie było też ani jednej ustawy, która by je powoływała do życia.

Powojenne rejonowe sądy wojskowe były więc nielegalne.

Tak. Podobnie jak wojskowe prokuratury rejonowe.

Czy w wypadku prokuratora Wacława Krzyżanowskiego, sądu wojskowego, w którego pracy uczestniczył, jak i postępowań w innych sądach wojskowych - wszystkie procesy powinny zostać uznane za nielegalne? I czy Sąd Najwyższy, rozpatrujący teraz sprawę kasacji Krzyżanowskiego, nie powinien uznać wyroków stalinowskich za nielegalne, a funkcjonariuszy takich jak Krzyżanowski oskarżyć o uczestnictwo w nielegalnym skazywaniu ludzi?

Nie czuję się upoważniony do czynienia sugestii Sądowi Najwyższemu. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że nielegalność postępowań przed sądami wojskowymi nikogo wśród prawników nie obchodzi.

Jeśli powojenne sądy wojskowe nie były sądami, to czym właściwie były?

Sądy wojskowe były jeszcze jedną obok urzędów bezpieczeństwa instytucją służącą do likwidacji przeciwników politycznych. Takie zadania przed sądami wojskowymi stawiała partia komunistyczna. Na początku 1946 roku prezes Najwyższego Sądu Wojskowego, płk Aleksander Michniewicz przypomniał wszystkim sędziom wojskowym, że przed sądami wojskowymi stanęły "nowe zadania", polegające na "eliminacji i eksterminacji wrogów narodu". -

Pierwszy proces o zbrodnię sądową

W ubiegłym roku Wojskowy Sąd Okręgowy w Poznaniu w pierwszym procesie o zabójstwo sądowe uniewinnił płk. Wacława Krzyżanowskiego od zarzutu podżegania do skazania tuż po wojnie na śmierć 17-letniej sanitariuszki z oddziału "Łupaszki". Na początku kwietnia Sąd Najwyższy odrzucił apelację prokuratora i wydał wyrok uwalniający Krzyżanowskiego od zarzutów. Dał wiarę jego zapewnieniom, że na rozprawie znalazł się przez przypadek i nie miał nic wspólnego ze skazaniem na śmierć sanitariuszki Danuty Siedzikówny. Instytut Pamięci Narodowej dostarczył do SN akta innej sprawy, która odbyła się dwie godziny wcześniej w tym samym dniu, gdy skazano na śmierć Siedzikównę. Wówczas chorąży Krzyżanowski wystąpił także jako prokurator. Oskarżany przez Krzyżanowskiego 19-letni Niemiec został również skazany na karę śmierci. Oba wyroki wykonano. Jest to dowód na to, że Wacław Krzyżanowski świadomie uczestniczył w 1946 roku w zabójstwach sądowych. Sędziowie Izby Wojskowej SN nie wzięli tego jednak pod uwagę, uniewinnili stalinowskiego prokuratora od zarzutów. O Krzyżanowskim i zbrodniach sądowych z jego udziałem "Rzeczpospolita" pisała kilkakrotnie.

Minister sprawiedliwości, opierając się na badaniach m.in. Marcina Zaborskiego - dzisiejszego rozmówcy "Rzeczpospolitej" - wystąpił do Sądu Najwyższego o kasację wyroku uniewinniającego płk. Wacława Krzyżanowskiego.

Gdański oddział IPN odnalazł akta trzeciej sprawy, w której Wacław Krzyżanowski jako prokurator występował w 1946 roku. Jednego dnia uczestniczył w trzech posiedzeniach sądu. Nie mogło być więc mowy o przypadkowości jego obecności na rozprawach.

Dziś przed Izbą Wojskową Sądu Najwyższego odbędzie się rozprawa kasacyjna.